Przejdź do głównej zawartości

Posty

Wyświetlanie postów z 2018

Spowiedź schizofrenika, czyli może, może, ale...

Czasami zagubienie mnie ogarnia, tworzy wokół mnie gęstą, czarną mgłę. Ta czarna mgła wygnała światło jasnego słońca, której ciepło karmiło ciało dobrą energią, karmiło ducha dobrym słowem, które choć niewypowiedziane nigdzie, to kręte drogi jak górskie drogi, kręte drogi mego umysłu uzdrawiało, sprawiało, że te kręte drogi wchłaniały jej lek jak ludzki organizm wchłania aspirynę, by uśmierzyć ból głowy. A ten lek na wyprostowanie krętych dróg jasne kolory rysował wokół mnie, wokół mojej osoby. Im bardziej się starzeje moje ciało, które choć na moje oko nadal młode, to zdające sobie sprawę, że każdy wczorajszy dzień odchodzi do historii, staje się tylko kronikarskim zapisem, który już nigdy nie doczeka się ponownej projekcji. Im bardziej się starzeje moje ciało, tym ono bardziej jest świadome egzystencjalnej pustki mojego ego, mojej jaźni, samotności pośród tłumu. Nie jestem sam, lecz zarazem jestem sam. Sam ze swoją schizofrenią, sam z demonami dręczącymi mnie, sam z... wieloma rze

Wolność moja kochana, wolność moja jedyna, czyli szukam wspólnej krwi, wspólnego umysłu i wspólnej ziemi

Od kilku dni moją duszę dręczy ktoś, kogo obecność szczególnie boli i przy nim nagle proste, świetliste drogi stają się mrocznymi, krętymi manowcami, gdzie za zakrętem może czekać śmierć za życia – jest to kryzys. Ten kryzys jak Trójjedyny Duch Święty(gwoli ścisłości, nie chciałem urazić uczuć religijnych chrześcijan, po prostu takie porównanie weszło mi do głowy :-P), przybrał postać kryzysu osobowości, kryzysu wartości i przede wszystkim – kryzysu wiary. Nie wiem, kim jestem, nie wiem, jakie wartości obrać za priorytety, i nie wiem, czy moja wiara, moja religia jest tym, w czym noc mej duszy stanie się słonecznym dniem. Jestem jak Johnny English – nie wiem, co to ból, nie wiem, co to strach, i nie bójmy się tego powiedzieć, nie wiem nic. Jestem poszukującym człowiekiem, w przystaniach tego świata szukam bezpiecznego mi bastionu, pływam po morzach i oceanach tego świata, a mój umysł wciąż niespokojny, umysł, którym targają skrajne emocje, bo zawsze tkwi w bagnie i porywa go odór tego

Wojna trwa, kolejna bitwa zwyciężona

W każdym zakątku świata, w każdej kropli ciepłego i chłodnego deszczu, w każdym promieniu słońca, co otacza aurę mego ciała i mej duszy, szukam sensu mojego życia, szukam tego, co stanowi moje ja i gdzie te ja mogę odnaleźć w tym świecie, Jawii i Midgardzie, z którą jestem w jakiś sposób zespolony, jak każda z istot je zamieszkujące. Bo ileż można uciekać pod skrzydła świątyni, zwanej wiarą, ileż można stawiać szklane ściany głuche między mną a innymi ludźmi, ileż można się rozczarowywać, gdy twe ciało i twój umysł kontaktuje się z innymi ciałami i umysłami, a odnajduje ból, nie znajduje wspólnych punktów, co powoduje, że oni nie potrafią zrozumieć mnie, a ja nie potrafię zrozumieć ich, ileż można się poddawać falom muzyki, która niczym narkotyk niesie w niezbadane, przyjemne obszary, ale na tych niezbadanych i przyjemnych obszarach ma dusza znajduje już cierpiętnicze pola nicości. Teraz chciałoby się powiedzieć, że moja ulubiona pora roku to pora umierać, lecz gdy własnowolnie podą

Wpierw lamentacja, potem psalm ufności, czyli co mnie gnębi, i co te zgnębienie zdusza

Gdzie w tym świecie miejsce dla mnie, dla mej duszy, która skazić nie chce siebie wszetecznością świata, przywarami, co gnębią ducha tego świata? W muzyce elektronicznej, w przyjaźni z bogami słowiańskimi – tam szukam mego miejsca w tym świecie, którego ja nie rozumiem, a on nie rozumie mnie. W duchowość pragnę się zagłębić, zanurzyć się tam, w rzece, która płynie meandrami mego umysłu. Uwierzcie mi, ja tak bardzo jeszcze chciałbym pokochać Jawię, pokochać jej stworzenie, które co dzień spotykam, ale tego moja podupadła dusza już nie potrafi zrobić. Uwierzcie mi, tylko parę rzeczy, esencji, co tworzą swymi jasnymi barwami ten świat, który jest dla mnie niezrozumiały, powodują, że kula nie przeszyła jeszcze mojego mózgu, że nóż nie przeciął żył, że nie zderzyłem się z twardą ziemię, skacząc jak Hiperborejczyk w głębiny morza, który nasycił już dostatecznie swoją duszę tym, co ofiarował świat. Co ja takiego mam, co mogę ofiarować światu? Co, poza wierszami, które garstka ludzi rozumie

List schizofrenika do jego taty, list schizofrenika do naszego świata, list schizofrenika do...

Ma dusza pełna boleści się gubi. Gdy widzę prawdę i o tej prawdzie mówią mi usta przyziemności, to w głęboką otchłań spadam z milczącym krzykiem. Losie, Bogu, Absolucie czy ktokolwiek, kto pragnie wysłuchać łkania mego ducha, tak bardzo chciałbym być gruboskórny, tak bardzo chciałbym być kopią ciebie, tato, by z prawdą się godzić i iść dalej. Nie jestem w stanie polubić mej wrażliwości, choć tak bardzo bym chciał, chciałbym być twardy, nieugięty, pancerzem ozdobiony. Skrupuły mnie ranią jak nóż, za dużo myślę i analizuję, a to tylko mi szkodzi w dłuższej perspektywie. Cała wiedza, którą posiadam, nie raduje mnie, bo choć mądry, to i niestety zarazem głupi – miałeś wujku R. rację, gdy mi to rzekłeś pewnego razu. Choć wiedza mym przydomkiem, mą niewidzialną żoną, to jednak zamazana idealnym światem w mej głowie, a ja widzieć chcę prawdę! Ja chcę żyć prawdą, literalnym odbiorem rzeczywistości, by godzić się z nią i żyć dalej, jak ty, tato. Oddam swe wiersze na płomień, na płomień roz

Strumień myśli, zdrowych myśli chorych

J akież to przewrotne koleje mojego życia, mój chaos bynajmniej nie kontrolowany. Uczę się życia ze schizofrenią, lecz schizofrenia, ma schizofrenia nie chce się nauczyć żyć z życiem. Nie potrafi przebić muru złych przekonań, nie jest niczym lśniąca, rycerska tarcza, która niweczy ataki i szarże ludzi, ich wężowego jadu i występnego języka, które czynią to, co Hannibal z Kartaginą. Ten wężowy jad i występny język wtłacza w mą duszę bakterie gnilne i ona się rozkłada, lecz jest jak zombie, ponownie ożywa i znów domaga się ofiar, składanych na ołtarzu życiowych wydarzeń. Czy pewnego dnia ofiaruję, jak to bywało w Świątyni Jerozolimskiej w starożytnym Izraelu z barankami i owieczkami, siebie w całopaleniu? Lecz jaka będzie konsekwencja całopalenia? Czy będę w Tartarze, na Polach Elizejskich czy innych wiecznych osadach złożonych z pośmiertnych dusz, położonych za granicą nieskończonego kosmosu? Czy duszy mej zostanie ścięta głowa, i pisany jej ostateczny przepadek? Przecież nie może mnie

Krakowskie ulice, czyli wielki atak

Jak pędzące strzały sunęły koło Wawelu, jak odyseja schizofreniczna opętywała mnie na dworcu kolejowym, cóż to za świat, gdy przyciemniona szyba autobusu pokazuje preludium burzy, a na zewnątrz panuje pseudodespotycznie błękitne niebo z śródziemnomorskim królem słońcem. Gdy ciało spragnione wody w czarną otchłań mych wrogów gnało moje ja, moje zakamarki duszy opanowywały piekielne demony z imperatorem Szatanem na czele, a ciało było jedynie spragnione duszy, i wariowało, bo ciało deptało umysł, a umysł chciał uciec na drugi koniec Wszechświata. Wodo, wodo, nawiedź moje ciało, ulżyj spragnionym myślom, ulżyj suchemu piaskowi ciała! Matka zaniepokojona, w jej oczach zalążek strachu kroczący, lecz usta nieprzeniknione, a ja tylko do jednego słowa dodawałem drugie, bez zdań, sentencji i fraz. Wodo, wodo, obmyj mnie! I mnie obmyłaś, stęsknionej gardlanej drodze przyniosłaś pocieszenie, i gdzież teraz ma odyseja schizofreniczna, i gdzież teraz preludium burzy?

Mieszkać obok Schizofrenii P. Marzec – sierpień 2008. Epilog.

Taki to był czas - czas pozornej radości, potem czas cierpienia, potem czas prawdziwej radości i znów czas cierpienia. W lipcu 2008 znów trafiłem do szpitala z epizodem depresyjnym w przebiegu schizofrenii paranoidalnej. W sierpniu wyszedłem poza mury toszeckiej enklawy niezwykłości i do dziś tam nie wróciłem. To było, gdy miałem naście lat. Cudowne czasy, mimo horroru, który sprawiłem sam sobie i rodzinie, i niewątpliwie też części moich znajomych. Utwór " These are the days of our lives " formacji Queen mi o tym przypomina. Pamiętam me cierpienie, które stało się też udziałem innych. Pamiętam lęk przed szkołą. Lecz dziś to dla mnie cząstka Nieba, przedsionek Nawii. Jeszcze niedawno miewałem myśli samobójcze, lecz ci, co w Prawii są, słowiańskie bogi, nie pozwalają mi już na takie wybryki. Co by było, gdyby moje samobójstwo wreszcie doszło do skutku? Co by było, czego by nie było? To, co napisałem, moje wspomnienie sprzed prawie dekady, to znak, który mówi, że trzeba szuka

Toszecka enklawa niezwykłości cz.III. Taki Dzień Kobiet tylko raz w życiu.

Ponad trzy tygodnie podróży w głąb siebie, ponad trzy tygodnie podróży niczym przez ciemną przestrzeń pełnej gwiazd, planet, księżyców i mgławic statkiem kosmicznym, i w końcu podróż ta się skończyła. Przez te ponad trzy tygodnie miałem trzy mentalne etapy: 1 – nieświadomość rzeczy, których uczyniłem sobie i innym, słabiutkie światło gdzieś błyskało, ale go nie dostrzegałem, byłem zniewolony schizofrenicznymi kajdanami, kajdanami, które jednocześnie tak ciężko rozerwać, a zarazem tak łatwo, jak za jednym machnięciem czarodziejskiej różdżki. 2 – świadomość przybyła, i świadomość ta zapędziła mnie w kozi róg, gdzie zalał mnie czarny żal, niewidzialny płacz, które przepoczwarzył się i tak w radość niczym kokon motyla. 3 – świadomość rzeczy poprzednich zaczęła mną łaskawie władać, a radość, na którą czekałem tak długo, ugruntowała swe współwładztwo, zaczęła przysyłać chwile dawnej euforii, utrwalonej niczym na fotografiach, kiedy wspominamy to, co było dawniej. I znów nie tak odległe w

Toszecka enklawa niezwykłości cz.II. Na granicy dwójki i trójki.

14 lutego 2008 roku – pierwsze schizofreniczne walentynki, pierwszy raz w granicach toszeckiej enklawy niezwykłości, pierwszy raz w... w szpitalu. Nigdy wcześniej nie poznałem miękkotwardego łóżka szpitalnego i nigdy wcześniej tak nie chłonąłem parakomunistycznego wystroju szpitala. W pierwszej połowie marca 2008 przełom w mej chorobie był już faktem dokonanym, zapisany na zawsze w mych dziejach. Toszek mi uświadomił mą chorobę, raka, który toczył me myśli, raka, który teraz jest w niebycie. Czyste niebo nade mną się krystalizowało, przez błękit dachu nieba znów mogłem pędzić na drugi koniec Wszechświata, znów pędzić z prędkością nadświetlną, jak wcześniej to często bywało. Po szpitalnym korytarzu kroczyłem z jasnym obliczem, za który kryła się ciemna twarz – schizotwarz, ale mrok generowany przez nią widywałem i widuję de facto tylko ja. Nikt z lokatorów pomieszkujących w szpitalu nie był w stanie uczynić ze mnie przezroczystego szkła, dopóki nie powiedziałem, że szkło jest skażone,