Przejdź do głównej zawartości

Wpierw lamentacja, potem psalm ufności, czyli co mnie gnębi, i co te zgnębienie zdusza

Gdzie w tym świecie miejsce dla mnie, dla mej duszy, która skazić nie chce siebie wszetecznością świata, przywarami, co gnębią ducha tego świata? W muzyce elektronicznej, w przyjaźni z bogami słowiańskimi – tam szukam mego miejsca w tym świecie, którego ja nie rozumiem, a on nie rozumie mnie. W duchowość pragnę się zagłębić, zanurzyć się tam, w rzece, która płynie meandrami mego umysłu. Uwierzcie mi, ja tak bardzo jeszcze chciałbym pokochać Jawię, pokochać jej stworzenie, które co dzień spotykam, ale tego moja podupadła dusza już nie potrafi zrobić. Uwierzcie mi, tylko parę rzeczy, esencji, co tworzą swymi jasnymi barwami ten świat, który jest dla mnie niezrozumiały, powodują, że kula nie przeszyła jeszcze mojego mózgu, że nóż nie przeciął żył, że nie zderzyłem się z twardą ziemię, skacząc jak Hiperborejczyk w głębiny morza, który nasycił już dostatecznie swoją duszę tym, co ofiarował świat. Co ja takiego mam, co mogę ofiarować światu? Co, poza wierszami, które garstka ludzi rozumie? Choć esencje mej duszy zaspokajają jej głód i pragnienie, to nie wiem, gdzie dalej iść. Czuję się zagubiony na manowcach tego świata, jestem przepełniony strachem, a lęk ten sprawia, że paraliż ogarnia me ciało, a ono nie potrafi iść naprzód, lecz oczy tego ciała rozglądają się, patrzą, dokąd podążyć, jego mózg zastanawia się, jak wyrwać się z tych bagien, które wydają się tak daleko położone od osiedli ludzkich. Być może dobrze, że me życie trwa nadal dla Jawii, że żyje na przekór tych plag, co spotykają te życie, ale „weltschmerz” jest wciąż tak samo ogromny. Ja, żyjący z kochanką najpiękniejszą, zwaną muzyką elektroniczną, ja, żyjący w Jawii, wewnątrz warowni, zwanej Prawią. Umysł każe mi trwać w tym życiu, bo piękne chwile tworzą dobrą przeszłość i piękne chwile stworzą dobrą przyszłość, lecz serce mi mówi, że mego nonsensu nic już nie uleczy, że będę zawsze samotny w tłumie, więc co zrobić? Jaką drogą podążyć? Dla kogo w ogóle mam jeszcze żyć? Dla przyjaciół, rodziny, siebie samego, mej poezji? Czuję się rozdarty między rajem a piekłem, i nie mam dokąd iść, bo wszędzie mnie czeka to samo – rozczarowanie i triumf mojej przeklętej nadwrażliwości. Będę żył dla Nawii, ale ja już jestem martwy dla Jawii. Będę żył wespół z boską wolą, w jej ofierze mą duszę złożyłem i ku jej radom dane mi iść, więc idę, i będę żył dla Nawii, i mój czas się skończy na żądanie losu, a nie na moje żądanie. W Welesie ma nadzieja mocna, w Rodzie ma nadzieja utwierdzona, w matczynej, bezpiecznej samotni Mokoszy ma nadzieja kiełkuje. Nie może pętla wisielcza zamknąć na wieczny czas oddech w mych ustach, nie może pistolet wystrzelić kuli w stronę mej głowy, nie może nóż otworzyć żył, by z krwią uciekło na zawsze me życie, bo zaufałem bogom naszych ziem, i wielkiej fali, co jest lawą, co jest symbolem mych trosk i wściekłości, nie mogę pozwolić zalać siedziby mej duszy, nie mogę się w niej utopić. I to muszę pamiętać, takie słowa muszę wyryć na skałach mej pamięci: „jeśli nas dopuścisz na meandry swojego umysłu, my wyprostujemy je i naszym słońcem swarogowym je rozjaśnimy”. Oto me przykazanie, oto ma najświętsza droga, oto ucieczka od schizofrenii, oto sens, który niweczy nonsens.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Nieskończone podróżowanie, które spokój ostracyzmowi poddaje

  To, co wyrasta w mojej duszy, ten korzeń jak rak toczący się, odbiera soki temu drzewu życia, które ma mnie uspokoić, zaprosić do pałacu mojego umysłu świetliste istoty, które krwawą bitwę obróci w pokojowe przymierze. Gdy czas goni nas, słyszymy na naszym spoconym karku jego ciężki i nierównomierny oddech. Ten neurotyzm ze schizofrenią zmieszany – jak te dwie skonfliktowane strony zaprosić do rokowań, pokazać im te mityczne centrum, w którym bojaźń nie wznieci płomieni urojeń, nie skuje lodem strachu przed odjeżdżającym autobusem czy pociągiem? W tych korzeniach krzyczy milczenie, które nie chce się bać świata, spełnić jego podstawowe oczekiwania, lecz perfekcjonizm drwi ze mnie, może powinienem medytować nad rzeką wrzeszczących lęków, i magiczną sztuczką obrócić tą rzekę w taflę jeziora, które zakryje głębiny mętne od schizofrenicznych orgii, a na jego powierzchni tylko spokój, spokój, który dla mnie może być pozbawiony wszelkich odcieni radości, lecz ten spokój chce na tron myśli

Rzecz o dialogu ze znajomą o imieniu Rzeczywistość

Gdy spoglądam w podniebną toń majowego wieczoru, gdy me oczy się zatapiają w jego ciemnych barwach, jakby ten nieboskłon zalany purpurą, przychodzi czas, by pogodzić się z rzeczywistością, by moja dusza przygotowała się na śmierć za życia, choć ona martwa i obumarła od wielu, wielu lat. Przychodzi czas, by pogodzić się z rzeczywistością, bo moja myśl, mój czyn i moje dzieło nikogo i niczego już nie zmienią, nie ofiarują one światu wartości, która zmieni żelazo w złoto. Nie wierzę już w politykę, nie wierzę już w misję moich wierszy, widzę niesprawiedliwość, której nie zgniotę w swoich rękach, a żaden z bogów ani duchów nie porazi jej haniebnych czynów i myśli ani słupem ognia, ani piorunem, ani morową zmorą czy śmiejącą się śmiercią. Przychodzi czas, by pogodzić się z rzeczywistością, by myśl złą i brzydzącą się niesprawiedliwością powierzyć twórczej sile Welesa, bym z jego mocą pokonał właśnie tą myśl złą i brzydzącą się niesprawiedliwością, bo w żadnych z dzieł, co ludzka ręka wykreo

Imperium odradzającej się śmierci

Nie stąpam po twardej ziemi – cały czas brodzę w bagnie miękkiego światopoglądu, jego brudna i mętna toń woła moje myśli, woła za pewnym gruntem, za Ceroklisem*, by ten grunt wydawał realne plony, soczyste i doskonałe w smaku, lecz cały czas jest on pochłaniany przez tętniący gigantycznym ogniem żar Heliosa**. W mym umyśle chcę mieć swoją twierdzą, zbudowaną z najtwardszego kamienia, a nie ze spróchniałego drewna, którego gnębi notoryczna i nieustępliwa śmierć. Gdy me oczy stykają się z innym oczyma tego świata, gdy słowno-liczbowy sygnał nadaję w eter jakby radiostacja, gdy sygnał ten odbierają cudze umysły, których nikt i nic nie może fedrować, uświadamiam swoją miałkość, zaś swoją Polskę zastaje murowaną, a zostawiam drewnianą. I jakże jest to liche, kruche, aż chce się powiedzieć, wybitnie nadwrażliwe drewno, którego już nie tarany nie muszą przemóc, a bramy zbudowane z tego surowca rozbije w najdrobniejszy pył jedynie powietrze wydmuchane z ust. I cały ten oto mój świat chętnie