Przejdź do głównej zawartości

Posty

Czy to rap, a może jednak futurepop i aggrotech, czyli rok nie wyrok, a zatem muszę płynąć z ciemności ku światłu

 Prawie rok przeminął, inspiracja poetycka jakże słaba w swym żarze, schizofrenia bywała tyranem. A przecież miałem spisywać nadal tą kronikę jej hańby, przeinaczeń, wyolbrzymień i ogólnego wyczerpania. I cóż się stało? Przecież ta królowa przybyła z odmętów ciemnego oceanu strachu krzyczała do mnie, a ja nic nie spisałem. Acedia, ta biblijna gnuśność potępiona przez świat? Nie powracam jako feniks, powracam jako wędrowiec, który ujrzał niepotrzebną śmierć na Jamajce, w Meksyku i na Ukrainie, powracam jako (nie)spełniony poeta, który chce wobec swych apatycznych myśli ogłosić wieczne weta, powracam jako schizofrenik, który nieba nie chcę chłodnego i deszczowego, a słonecznego i wesołego. I nie zawsze się tak dzieje, dzieje schizofrenika, coś tu nie styka, normalności zegar nie cyka, czy z tego sku*wienie umysłu wynika? " I jak to nap*erdala po synapsach " - tak rapuje Pih, tak rapuję i ja, choć nieudolnie, ale wytrwale i mozolnie. Więc może jednak warto oczekiwać, z cierpliwo
Najnowsze posty

Wola schizofrenii

 Dzień gasnący, który przegania wieczór. I znów nastał ten wieczór, przed którym me myśli uciekają. Schizofrenia znów bitwę wygrała, muszę jej pozwolić zademonstrować siłę, muszę jej pozwolić ograbić mnie z głosów i halucynacji. Jak rozcapierzone palce wbijają się we mnie drogi, każda z nich się wydłuża i z ograniczonego czasu wieczność się kreuje, tak potwornie kreuje, że muszę uciekać, lecz dokąd? Do pól malowanych złotem pszenicy? Toż to pustynne pustkowie! Lęk we mnie pulsuje, uderzenia pasożytniczego lęku jak dające życie uderzenia serca. Jak rozcapierzone palce wbijają się we mnie drogi, przerażenie ukonstytuowane, narkotyczne piekło - oto, z czego fizyczność nie może się uwolnić. Chcę jechać dalej jak w mickewiczowskich " Sonetach krymskich ", chcę iść dalej, jak nowotestamentalny dobry żołnierz Jezusa Chrystusa. Jednak tworzy się mgła, która miesza szlaki. Gdzież uciekać przed niszczycielskim imperializmem głosów, gdzież uciekać przed szalejącymi lękami? Wieczorze, pr

Schizofreniczna inercja

 Rozpadam się. Jestem bezczynny. Wokół mnie szaleje tornado, wszystko, co mieniło się we mnie dobrem, przepada w głębinach akwenu, gdzie zardzewiałe statki na dnie z goryczą i przekorną melancholią śpiewają o utraconych latach. Ile w tobie dobitnej złości było, schizofrenio, że na pustkowie mnie wyprowadziłaś? Przecież nie ty we mnie podbiłaś te ziemie acedii, znad których górne wody zraszają mroczny las, by jego drzewa zajmowały co raz więcej stepu, które cicho i z radością zalewało to słońce, pomnik chwały ludzkiej umysłowości, które buduje w nas nowe, horyzontalne krawędzie, znad których wyłania się deifikacja ludzkich osiągnięć. Oto jasna strona Ziemi, gdzie winienem mieszkać. A wokół mego znieruchomiałego ciała noc wzniosła swe militarne imperium, równym, marszowym, donośnym taktem idą jego szeregi, cóż maluje się na tych spartańskich twarzach? Czarna nienawiść, które chce zatrzymać krążenia Ziemi, jasna strona odgrodzona rażącym, elektrycznym murem jak w Państwie Jedynym. Nie prz

Wieczór krzyku, który chce być usłyszany

 Wieczór. Smoła zalała niebo, nie dojrzysz w nim życiodajnego miodu - słońca, co jego kreacje cieszą nas, wzbudzają wiatr podziwu, co smaga delikatnie te (nad)naturalna budowle, pod których cieniem często odpoczywamy. Wieczór ten nie wzbudził szabatowej rozkoszy, urzekająca jak Afrodyta, lecz łzy. Łzy spływały po policzkach jak strumyki, w której toni wybucha bezradność, a w mózgu głosy palą jak diabelskie piętno, co oczy wprawia w przerażenie, patrzą proste w puste oblicze ciemności. Nagle głos w ciało się przebrał, czy to jakby słowo ciałem się stało? Może i tak, ciałogłos jak telegram przesłał mi wiadomość: "Jak ty sobie dasz radę w pracy?". A łzy ciekły, moim łożem madejowym się stały, a łzy kazały mi na nim odpoczywać jak na szczycie Gerlachu, nad brazylijską, oceaniczną plażą. A wieczór, choć cichy, choć bez miejskich znaków, to grzmiał, i te łzy brukowały w trudzie i znoju drogą do spokoju, jak odnaleźć swoją jaźń w egzystencjalnych liniach świata, która linia doprowad

Ślepnąc od świateł prawdy

 Łzy spływają do jeziora moich lęków i pragnień, wzbierają się jak w powodzi, która uczestniczy w obławie, by osaczyć moje lękliwe myśli. Słońce jak światło prawdy, po latach katorgi za chmurnymi, szarymi, morskimi rozlewiskami pragnie w trumfie wkroczyć jak Mesjasz do Jerozolimy, chce jak w izraelskim proroctwie odbudować w moim leniwym umyśle świątynię, na powrót po tysiącach dni, tysiącach dni jak tysiącach lat składać żertwy na ołtarzu kadzielnym, którego uzdrowicielskie dymy w moich nozdrzach chcą wzbudzić śmierć nocnej schizofrenii, która za dni odradza się ku przyjemności mojego bólu, chcą wzbudzić korzenie, z których wyrośnie jak drzewko oliwne życie, które nie będzie pożerało samo siebie. Po tysiącach dni jak po tysiącach lat w świątyni znów składać trzeby na ołtarzu ofiarnym, którego libacja wleje w moje żyły złote potoki odwagi, którego całopalenie miłosny, rozkoszny pokój wprowadzi do rajskich przestrzeni, gdzie na ich łożach w kojącym cieple można podziwiać i kontemplować

Nieskończone podróżowanie, które spokój ostracyzmowi poddaje

  To, co wyrasta w mojej duszy, ten korzeń jak rak toczący się, odbiera soki temu drzewu życia, które ma mnie uspokoić, zaprosić do pałacu mojego umysłu świetliste istoty, które krwawą bitwę obróci w pokojowe przymierze. Gdy czas goni nas, słyszymy na naszym spoconym karku jego ciężki i nierównomierny oddech. Ten neurotyzm ze schizofrenią zmieszany – jak te dwie skonfliktowane strony zaprosić do rokowań, pokazać im te mityczne centrum, w którym bojaźń nie wznieci płomieni urojeń, nie skuje lodem strachu przed odjeżdżającym autobusem czy pociągiem? W tych korzeniach krzyczy milczenie, które nie chce się bać świata, spełnić jego podstawowe oczekiwania, lecz perfekcjonizm drwi ze mnie, może powinienem medytować nad rzeką wrzeszczących lęków, i magiczną sztuczką obrócić tą rzekę w taflę jeziora, które zakryje głębiny mętne od schizofrenicznych orgii, a na jego powierzchni tylko spokój, spokój, który dla mnie może być pozbawiony wszelkich odcieni radości, lecz ten spokój chce na tron myśli

Dwuwładza, czyli ile zapłacę za ciebie, rozszczepienie umysłu?

 Życie me teraz proste, jak ta znana na pustyniach i w oazach Afryki oraz Azji ta koraniczna prosta droga. Ja w zimnym podziemiu ekspresji mej młodzieńczej duszy, gdzież te lata licealne, kiedy sięgałem diamentowych, pachnących kwiatami chmur i ich władcę, słońce? Gdzieś na horyzoncie melancholijnych wspomnień czas, gdy sierpniową, nastoletnią nocą napełniałem alkoholem arterie mojego mózgu, choć azymut skakał przed mną, to właśnie była ta koraniczna prosta droga. Już wtedy unosiła się nad gliwickimi blokami, nad pl. Krakowskim, kościołem Wszystkich Świętych i Radiostacją ta osnowa demona, która okazała się kochanką mych zmiennych nastrojów, nazwana po dziś dzień i po tą nieznośnie nieokreśloną przyszłość schizofrenią. Życie me teraz proste, jak początek tej opowieści oznajmił, lecz czuję ten zapach, zapach topiącego się asfaltu, a tym stopionym asfaltem jest ma czarną, parząca jak wrzący olej rzeka, które na mapie mojego umysłu nosi nazwę " Żal ". I ta rzeka żal ma swoje w m