Przejdź do głównej zawartości

Strumień myśli, zdrowych myśli chorych

Jakież to przewrotne koleje mojego życia, mój chaos bynajmniej nie kontrolowany. Uczę się życia ze schizofrenią, lecz schizofrenia, ma schizofrenia nie chce się nauczyć żyć z życiem. Nie potrafi przebić muru złych przekonań, nie jest niczym lśniąca, rycerska tarcza, która niweczy ataki i szarże ludzi, ich wężowego jadu i występnego języka, które czynią to, co Hannibal z Kartaginą. Ten wężowy jad i występny język wtłacza w mą duszę bakterie gnilne i ona się rozkłada, lecz jest jak zombie, ponownie ożywa i znów domaga się ofiar, składanych na ołtarzu życiowych wydarzeń. Czy pewnego dnia ofiaruję, jak to bywało w Świątyni Jerozolimskiej w starożytnym Izraelu z barankami i owieczkami, siebie w całopaleniu? Lecz jaka będzie konsekwencja całopalenia? Czy będę w Tartarze, na Polach Elizejskich czy innych wiecznych osadach złożonych z pośmiertnych dusz, położonych za granicą nieskończonego kosmosu? Czy duszy mej zostanie ścięta głowa, i pisany jej ostateczny przepadek? Przecież nie może mnie opętać piekielny demon samotności, muszę podążać za śladami niebiańskiego anioła, który doprowadzi mnie do rajskiej krainy przyjaźni, rajskiej krainy, żyjącej wszakże nie przed naszymi oczyma, tylko przed oczyma naszych dusz. Czasem mój umysł nawiedza myśl, że życie wcale nie jest takie złe, są w niej enklawy słodyczy poza wielkimi połaciami goryczy, i do tych enklaw słodyczy, a jednak bez konkretnej, obiektywnej definicji, trzeba dążyć i wzbić się ponad pogardę występnego i obumarłego różnymi chorobami języka człowieka, który stoi obok. Tak, może to i prawda, może w tym jest jakiś głębszy, acz niezbyt dokładnie zbadany sens. Cóż, jednak schizofreniczne życie nie jest łatwe, gdy twą twierdzą oblegają głosy, a ty chcesz uciekać, a nie masz dokąd, bo głosy salwami armat niszczą głowę, czujesz to fizycznie i nie jest już tylko psychiczne cierpienie. Najgorsze jest to, kiedy bitwa rozgrywa się w rajskiej krainie przyjaźni, wszędzie trupy, wszędzie cmentarze wojenne niczym te z I czy II wojny światowej, które znikają, gdy półtorej tabletki wprowadzi czasowy rozejm, zasłona dymna uruchomiona, lecz nadejdzie pora, gdy zostanie rozwiana. I te myśli, myśli nasyłane twoim myślom, zacięta walka myśli twoich z myślami innych, i to przerażenie, niczym te przerażenie DJ Ickarusa z filmu "Berlin Calling", przerażenie sobą samym, swoją (nad)wrażliwością, przerażenie rozmyciem swojej osobowości. To jest życie schizofrenika, który paranoje bierze za rzeczywistość, a rzeczywistość za paranoje. Lecz niech żyje, w końcu to też jest boskie stworzenie.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Nieskończone podróżowanie, które spokój ostracyzmowi poddaje

  To, co wyrasta w mojej duszy, ten korzeń jak rak toczący się, odbiera soki temu drzewu życia, które ma mnie uspokoić, zaprosić do pałacu mojego umysłu świetliste istoty, które krwawą bitwę obróci w pokojowe przymierze. Gdy czas goni nas, słyszymy na naszym spoconym karku jego ciężki i nierównomierny oddech. Ten neurotyzm ze schizofrenią zmieszany – jak te dwie skonfliktowane strony zaprosić do rokowań, pokazać im te mityczne centrum, w którym bojaźń nie wznieci płomieni urojeń, nie skuje lodem strachu przed odjeżdżającym autobusem czy pociągiem? W tych korzeniach krzyczy milczenie, które nie chce się bać świata, spełnić jego podstawowe oczekiwania, lecz perfekcjonizm drwi ze mnie, może powinienem medytować nad rzeką wrzeszczących lęków, i magiczną sztuczką obrócić tą rzekę w taflę jeziora, które zakryje głębiny mętne od schizofrenicznych orgii, a na jego powierzchni tylko spokój, spokój, który dla mnie może być pozbawiony wszelkich odcieni radości, lecz ten spokój chce na tron myśli

Rzecz o dialogu ze znajomą o imieniu Rzeczywistość

Gdy spoglądam w podniebną toń majowego wieczoru, gdy me oczy się zatapiają w jego ciemnych barwach, jakby ten nieboskłon zalany purpurą, przychodzi czas, by pogodzić się z rzeczywistością, by moja dusza przygotowała się na śmierć za życia, choć ona martwa i obumarła od wielu, wielu lat. Przychodzi czas, by pogodzić się z rzeczywistością, bo moja myśl, mój czyn i moje dzieło nikogo i niczego już nie zmienią, nie ofiarują one światu wartości, która zmieni żelazo w złoto. Nie wierzę już w politykę, nie wierzę już w misję moich wierszy, widzę niesprawiedliwość, której nie zgniotę w swoich rękach, a żaden z bogów ani duchów nie porazi jej haniebnych czynów i myśli ani słupem ognia, ani piorunem, ani morową zmorą czy śmiejącą się śmiercią. Przychodzi czas, by pogodzić się z rzeczywistością, by myśl złą i brzydzącą się niesprawiedliwością powierzyć twórczej sile Welesa, bym z jego mocą pokonał właśnie tą myśl złą i brzydzącą się niesprawiedliwością, bo w żadnych z dzieł, co ludzka ręka wykreo

Imperium odradzającej się śmierci

Nie stąpam po twardej ziemi – cały czas brodzę w bagnie miękkiego światopoglądu, jego brudna i mętna toń woła moje myśli, woła za pewnym gruntem, za Ceroklisem*, by ten grunt wydawał realne plony, soczyste i doskonałe w smaku, lecz cały czas jest on pochłaniany przez tętniący gigantycznym ogniem żar Heliosa**. W mym umyśle chcę mieć swoją twierdzą, zbudowaną z najtwardszego kamienia, a nie ze spróchniałego drewna, którego gnębi notoryczna i nieustępliwa śmierć. Gdy me oczy stykają się z innym oczyma tego świata, gdy słowno-liczbowy sygnał nadaję w eter jakby radiostacja, gdy sygnał ten odbierają cudze umysły, których nikt i nic nie może fedrować, uświadamiam swoją miałkość, zaś swoją Polskę zastaje murowaną, a zostawiam drewnianą. I jakże jest to liche, kruche, aż chce się powiedzieć, wybitnie nadwrażliwe drewno, którego już nie tarany nie muszą przemóc, a bramy zbudowane z tego surowca rozbije w najdrobniejszy pył jedynie powietrze wydmuchane z ust. I cały ten oto mój świat chętnie