Taki to był czas - czas pozornej radości, potem czas cierpienia, potem czas prawdziwej radości i znów czas cierpienia. W lipcu 2008 znów trafiłem do szpitala z epizodem depresyjnym w przebiegu schizofrenii paranoidalnej. W sierpniu wyszedłem poza mury toszeckiej enklawy niezwykłości i do dziś tam nie wróciłem. To było, gdy miałem naście lat. Cudowne czasy, mimo horroru, który sprawiłem sam sobie i rodzinie, i niewątpliwie też części moich znajomych. Utwór " These are the days of our lives " formacji Queen mi o tym przypomina. Pamiętam me cierpienie, które stało się też udziałem innych. Pamiętam lęk przed szkołą. Lecz dziś to dla mnie cząstka Nieba, przedsionek Nawii. Jeszcze niedawno miewałem myśli samobójcze, lecz ci, co w Prawii są, słowiańskie bogi, nie pozwalają mi już na takie wybryki. Co by było, gdyby moje samobójstwo wreszcie doszło do skutku? Co by było, czego by nie było? To, co napisałem, moje wspomnienie sprzed prawie dekady, to znak, który mówi, że trzeba szuka
Schizooceany, schizolasy, schizowojny - czyli to, o czym opowiada schizofrenik, na swój własny, (nie)unikalny sposób, by czytelnicy ujrzeli to, co ja widzę w swojej głowie, a często się tego boję. I pamiętajcie, ta schizofreniczna poezja to tylko środek, która jest zwierciadłem mych marzeń i lęków, a dzięki której uwalniam te parzące wody, które zalewają mój umysł w czasie schizofrenicznego ataku.