W każdym zakątku świata,
w każdej kropli ciepłego i chłodnego deszczu, w każdym promieniu
słońca, co otacza aurę mego ciała i mej duszy, szukam sensu
mojego życia, szukam tego, co stanowi moje ja i gdzie te ja mogę
odnaleźć w tym świecie, Jawii i Midgardzie, z którą jestem w
jakiś sposób zespolony, jak każda z istot je zamieszkujące. Bo
ileż można uciekać pod skrzydła świątyni, zwanej wiarą, ileż
można stawiać szklane ściany głuche między mną a innymi ludźmi,
ileż można się rozczarowywać, gdy twe ciało i twój umysł
kontaktuje się z innymi ciałami i umysłami, a odnajduje ból, nie
znajduje wspólnych punktów, co powoduje, że oni nie potrafią
zrozumieć mnie, a ja nie potrafię zrozumieć ich, ileż można się
poddawać falom muzyki, która niczym narkotyk niesie w niezbadane,
przyjemne obszary, ale na tych niezbadanych i przyjemnych obszarach
ma dusza znajduje już cierpiętnicze pola nicości. Teraz chciałoby
się powiedzieć, że moja ulubiona pora roku to pora umierać, lecz
gdy własnowolnie podążę w otchłań, skąd do ciała nie ma
powrotu, a dusza może zostać zniewolona niewidzialnymi kajdanami na
wieczny czas, nie odnajdę już szczęścia, nie odnajdę już
spokoju, nie odnajdę kwintesencji mych myśli, a one będą szły
naprzód, by łaska świata oblała mnie niczym ciepłą, kojącą
wodą. Nadziei, gdy wzrokiem ogarniam wszystkie realne rzeczy,
nazwane światem, brak mi niezmiernie, brak mi nadziei, jak poecie
brakuje pióra, jak rzeźbiarzowi brakuje dłuta, jak malarzowi
brakuje pędzla. Gdy wzrokiem ogarniam to, co stoi i przepływa przed
mymi oczyma, nadziei mi brak, wiary w ludzkość mi brak, która od
tysięcy lat jest taka sama i na tysiące lat taka sama pozostanie.
Wszystkie ideologie zapisane w księdze ludzkości na zmianę tego
świata: pacyfizm, komunizm, anarchizm, libertarianizm, jakkolwiek by
były projekcją lepszego świata, receptą na bolączki ludzkości,
zostaną ostatecznie zdeptane, wypalone ogniem
polityczno-ekonomicznych interesów, i choć będą te idee dumnie
prężyły przed nami, będą chciały nam udowodnić, że wciąż są
silne i niezłomne, to wewnątrz będą kolosami rodyjskimi, będą
niczym imperium na glinianych nogach. Dlatego ma dusza musi uciekać
od tego świata, ma dusza prędko ucieka na ciepłe, słoneczne pola
wiary starosłowiańskiej, ma dusza prędko ucieka w muzyczną
głębię, nazwaną trance'em i futurepop'em. Cóż, jeszcze niedawno
wydawało mi się, że ma wiara w Mokoszę, Welesa czy Swaroga
uratuje mnie przed rozpadem osobowości. Lecz czy teraz, kiedy tak
bardzo pragnę odnaleźć znowu tą wspaniałą drogę do Prawii, czy
mi się to uda? Tej nocy, jak w psalmie nr 77 z biblijnej Księgi
Psalmów, mój duch dociekał, gdzież ci słowiańscy bogowie, w
których odnalazłem nieogarnioną radość, kiedy ujrzałem nowe
horyzonty wiary, ale i ujrzałem to, co złego uczyniłem poprzez
swój dawny agnostycyzm. Mój głos z Jawii płynie do Prawii, aby
odszukał to coś, by uleczyć raka toczącego mą duszę. Lecz
lodowatemu więzieniu Jawii nie mogę się poddać, ma wiara musi być
silna, muszę udowodnić sobie i Prawii, że ma dusza wciąż żyje,
wciąż ma w sobie niekończące się pokłady energii, że ma dusza
wciąż kontaktuje się z bogami, wciąż powierza swój literacki
talent Welesowi i w jego opiece ma krucha dusza, która ongiś w
Prawii znalazła swój bastion i ten bastion trwa wciąż, tak, nie
bójmy się tego powiedzieć, na złość mej złości, by udowodnić,
że nie nigdy nie został wyburzony tylko dlatego, że czerń złości
wlewała się w biel mego umysłu. Ten cały wpis, a takie wpisy już
chyba były na moim blogu, jest zupełnie jak psalm nr 63, lamentacja
króla Dawida: najpierw uskarżanie się, poczucie zagubienia duszy,
poczucie niedostosowania do świata, a w kolejnych wersach
uświadomienie sobie, że ma jedność ze słowiańską jaźnią
boską wciąż istnieje, tylko w chwilach zwątpienia, gdy sens staje
się nonsensem, znika pozornie, by ostatecznie znów odnaleźć siłę
w bogach słowiańskich, a takową właśnie odnajduję, gdy piszę,
a nie, gdy myślę. Zatem takich lamentacji, przeradzających się w
hymny, będzie zapewne sporo na tym blogu. Gdy ma dusza się ugina
pod naporem Jawii, niech me ciało nie ugnie się i siebie nie strąci
w krainy udręczenia i zgryzoty. Bo wiara przymiotem człowieka
takiego jak ja, bo wiara, gdy się kończy, okazuje się być
nieskończona.
To, co wyrasta w mojej duszy, ten korzeń jak rak toczący się, odbiera soki temu drzewu życia, które ma mnie uspokoić, zaprosić do pałacu mojego umysłu świetliste istoty, które krwawą bitwę obróci w pokojowe przymierze. Gdy czas goni nas, słyszymy na naszym spoconym karku jego ciężki i nierównomierny oddech. Ten neurotyzm ze schizofrenią zmieszany – jak te dwie skonfliktowane strony zaprosić do rokowań, pokazać im te mityczne centrum, w którym bojaźń nie wznieci płomieni urojeń, nie skuje lodem strachu przed odjeżdżającym autobusem czy pociągiem? W tych korzeniach krzyczy milczenie, które nie chce się bać świata, spełnić jego podstawowe oczekiwania, lecz perfekcjonizm drwi ze mnie, może powinienem medytować nad rzeką wrzeszczących lęków, i magiczną sztuczką obrócić tą rzekę w taflę jeziora, które zakryje głębiny mętne od schizofrenicznych orgii, a na jego powierzchni tylko spokój, spokój, który dla mnie może być pozbawiony wszelkich odcieni radości, lecz ten spokój chce na tron myśli
Komentarze
Prześlij komentarz