Przejdź do głównej zawartości

Spowiedź schizofrenika, czyli może, może, ale...

Czasami zagubienie mnie ogarnia, tworzy wokół mnie gęstą, czarną mgłę. Ta czarna mgła wygnała światło jasnego słońca, której ciepło karmiło ciało dobrą energią, karmiło ducha dobrym słowem, które choć niewypowiedziane nigdzie, to kręte drogi jak górskie drogi, kręte drogi mego umysłu uzdrawiało, sprawiało, że te kręte drogi wchłaniały jej lek jak ludzki organizm wchłania aspirynę, by uśmierzyć ból głowy. A ten lek na wyprostowanie krętych dróg jasne kolory rysował wokół mnie, wokół mojej osoby. Im bardziej się starzeje moje ciało, które choć na moje oko nadal młode, to zdające sobie sprawę, że każdy wczorajszy dzień odchodzi do historii, staje się tylko kronikarskim zapisem, który już nigdy nie doczeka się ponownej projekcji. Im bardziej się starzeje moje ciało, tym ono bardziej jest świadome egzystencjalnej pustki mojego ego, mojej jaźni, samotności pośród tłumu. Nie jestem sam, lecz zarazem jestem sam. Sam ze swoją schizofrenią, sam z demonami dręczącymi mnie, sam z... wieloma rzeczami, które nawet kreatywny, artystyczny umysł nie potrafi słowami opisać, choć gdyby Weles włożył mi przy narodzinach pędzel do dłoni, to jakoś nazwałbym to za pomocą linii, kolorów i pociągnięć... surrealizm, impresjonizm, pop-art? A chór jeden wie :-P. Teraz nie mam poetyckiego natchnienia płynącego z Prawii, teraz mam reporterskie natchnienie, by przekazać Wam to, co właśnie teraz przeczytaliście. Kolejny dzień wyprostuje nieznośne meandry? Może. Kolejny dzień wyprowadzi mnie z podziemi na powierzchnię, gdzie naturalne światło słońca życia będzie darzyło? Może. Może... Teraz słucham sobie „Long Way Home” Gareth'a Emery'ego, i dźwięki tego cudownego, trance'owego utworu uświadamiają, jak jeszcze daleka droga do prawdy o mnie... Daleka droga do prawdy o sobie, zanim ją odkryję na dobre...

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Nieskończone podróżowanie, które spokój ostracyzmowi poddaje

  To, co wyrasta w mojej duszy, ten korzeń jak rak toczący się, odbiera soki temu drzewu życia, które ma mnie uspokoić, zaprosić do pałacu mojego umysłu świetliste istoty, które krwawą bitwę obróci w pokojowe przymierze. Gdy czas goni nas, słyszymy na naszym spoconym karku jego ciężki i nierównomierny oddech. Ten neurotyzm ze schizofrenią zmieszany – jak te dwie skonfliktowane strony zaprosić do rokowań, pokazać im te mityczne centrum, w którym bojaźń nie wznieci płomieni urojeń, nie skuje lodem strachu przed odjeżdżającym autobusem czy pociągiem? W tych korzeniach krzyczy milczenie, które nie chce się bać świata, spełnić jego podstawowe oczekiwania, lecz perfekcjonizm drwi ze mnie, może powinienem medytować nad rzeką wrzeszczących lęków, i magiczną sztuczką obrócić tą rzekę w taflę jeziora, które zakryje głębiny mętne od schizofrenicznych orgii, a na jego powierzchni tylko spokój, spokój, który dla mnie może być pozbawiony wszelkich odcieni radości, lecz ten spokój chce na tron myśli

Rzecz o dialogu ze znajomą o imieniu Rzeczywistość

Gdy spoglądam w podniebną toń majowego wieczoru, gdy me oczy się zatapiają w jego ciemnych barwach, jakby ten nieboskłon zalany purpurą, przychodzi czas, by pogodzić się z rzeczywistością, by moja dusza przygotowała się na śmierć za życia, choć ona martwa i obumarła od wielu, wielu lat. Przychodzi czas, by pogodzić się z rzeczywistością, bo moja myśl, mój czyn i moje dzieło nikogo i niczego już nie zmienią, nie ofiarują one światu wartości, która zmieni żelazo w złoto. Nie wierzę już w politykę, nie wierzę już w misję moich wierszy, widzę niesprawiedliwość, której nie zgniotę w swoich rękach, a żaden z bogów ani duchów nie porazi jej haniebnych czynów i myśli ani słupem ognia, ani piorunem, ani morową zmorą czy śmiejącą się śmiercią. Przychodzi czas, by pogodzić się z rzeczywistością, by myśl złą i brzydzącą się niesprawiedliwością powierzyć twórczej sile Welesa, bym z jego mocą pokonał właśnie tą myśl złą i brzydzącą się niesprawiedliwością, bo w żadnych z dzieł, co ludzka ręka wykreo

Imperium odradzającej się śmierci

Nie stąpam po twardej ziemi – cały czas brodzę w bagnie miękkiego światopoglądu, jego brudna i mętna toń woła moje myśli, woła za pewnym gruntem, za Ceroklisem*, by ten grunt wydawał realne plony, soczyste i doskonałe w smaku, lecz cały czas jest on pochłaniany przez tętniący gigantycznym ogniem żar Heliosa**. W mym umyśle chcę mieć swoją twierdzą, zbudowaną z najtwardszego kamienia, a nie ze spróchniałego drewna, którego gnębi notoryczna i nieustępliwa śmierć. Gdy me oczy stykają się z innym oczyma tego świata, gdy słowno-liczbowy sygnał nadaję w eter jakby radiostacja, gdy sygnał ten odbierają cudze umysły, których nikt i nic nie może fedrować, uświadamiam swoją miałkość, zaś swoją Polskę zastaje murowaną, a zostawiam drewnianą. I jakże jest to liche, kruche, aż chce się powiedzieć, wybitnie nadwrażliwe drewno, którego już nie tarany nie muszą przemóc, a bramy zbudowane z tego surowca rozbije w najdrobniejszy pył jedynie powietrze wydmuchane z ust. I cały ten oto mój świat chętnie