14 lutego 2008 roku – data ta będzie przeze mnie zapamiętana aż do końca dni mego schizożycia. Wtedy wyruszyłem do Toszka, kilkanaście kilometrów od Gliwic do miejsca, gdzie jak się potem okazało, odnalazłem potrzebną mi pomoc, choć nie była to pomoc, którą oczekiwałem. Pierwsze trzy dni słabo pamiętam, byłem jeszcze wtedy pogrążony w schizofrenicznym delirium tremens, które zafundował mi mój szalony umysł. Pamiętam dziś typowe, PRL-owskie wyposażenie IV oddziału szpitala psychiatrycznego w Toszku. Wtedy jeszcze na to nie zwracałem uwagi, ale w późniejszych latach się okazało, że to najbardziej zostawiło ślad w mojej psychice. Pamiętam też ludzi snujących się po korytarzu IV oddziału – niektórzy w furorze, nie zwracający uwagi na innych, nieświadomi tego, że nie są tymi „ normalnymi ”, inni pozbawieni chęci życia, którzy zagubili gdzieś w wędrówce po Jawii sens życia, i w komunistycznym otoczeniu tegoż oddziału usiłujący odnaleźć choć cień szansy na odzyskanie sensu swego bytu w tym św
Schizooceany, schizolasy, schizowojny - czyli to, o czym opowiada schizofrenik, na swój własny, (nie)unikalny sposób, by czytelnicy ujrzeli to, co ja widzę w swojej głowie, a często się tego boję. I pamiętajcie, ta schizofreniczna poezja to tylko środek, która jest zwierciadłem mych marzeń i lęków, a dzięki której uwalniam te parzące wody, które zalewają mój umysł w czasie schizofrenicznego ataku.