Przejdź do głównej zawartości

Toszecka enklawa niezwykłości cz.II. Na granicy dwójki i trójki.

14 lutego 2008 roku – pierwsze schizofreniczne walentynki, pierwszy raz w granicach toszeckiej enklawy niezwykłości, pierwszy raz w... w szpitalu. Nigdy wcześniej nie poznałem miękkotwardego łóżka szpitalnego i nigdy wcześniej tak nie chłonąłem parakomunistycznego wystroju szpitala. W pierwszej połowie marca 2008 przełom w mej chorobie był już faktem dokonanym, zapisany na zawsze w mych dziejach. Toszek mi uświadomił mą chorobę, raka, który toczył me myśli, raka, który teraz jest w niebycie. Czyste niebo nade mną się krystalizowało, przez błękit dachu nieba znów mogłem pędzić na drugi koniec Wszechświata, znów pędzić z prędkością nadświetlną, jak wcześniej to często bywało. Po szpitalnym korytarzu kroczyłem z jasnym obliczem, za który kryła się ciemna twarz – schizotwarz, ale mrok generowany przez nią widywałem i widuję de facto tylko ja. Nikt z lokatorów pomieszkujących w szpitalu nie był w stanie uczynić ze mnie przezroczystego szkła, dopóki nie powiedziałem, że szkło jest skażone, ale i wtedy bywali niewiernymi Tomaszami. Lecz psychiatrzy wiedzieli, że szkło mego umysłu jest zanieczyszczone schizofrenią, lecz patrząc na to, żyją codziennością, jak to mają wszelkiej maści lekarze. Na granicy dwójki i trójki, na granicy zimowego czasu przełomu lutego i marca dowiedziałem się, jak realna potrafi być rzeczywistość stworzona przez schizofrenika, jak fantastyka może stać się literaturą non-fiction. Tym zabawniejsze to było, kiedy tą fantastykę w namacalny świat obróciłem, a inni schizofrenicy i inni zaburzeniowcy żyli dalej w fantastyce religijnej, politycznej, naukowej, pogrążeni i tonący w bezkresnym oceanie teorii spiskowych. Jakby me życie toczyło się bez schizofrenicznych manowców, które i tak się w końcu teoretycznie wyprostowały? Czy mam mieć do losu żal, że mimo tego, iż schizofrenia jest teraz pusta i głucha, muszę z nią żyć po koniec końców, że będzie moją niechcianą kochanką już na zawsze? Co bym miał, czego bym nie miał, gdyby ona nie wprowadziła przejściowego zamętu w mym życiorysie? Czy me obecne pytania i dociekania są sensowne, czy lepiej żyć podług carpe diem i historyczne chwile zostawić w historycznych chwilach? Ciężkie te rozmyślania, tak jak ciężkie jest życie, lecz z przerwami na pauzę. I ta schizofreniczna pauza trwa u mnie, tyle że z przerwami na ciężkie życie.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Nieskończone podróżowanie, które spokój ostracyzmowi poddaje

  To, co wyrasta w mojej duszy, ten korzeń jak rak toczący się, odbiera soki temu drzewu życia, które ma mnie uspokoić, zaprosić do pałacu mojego umysłu świetliste istoty, które krwawą bitwę obróci w pokojowe przymierze. Gdy czas goni nas, słyszymy na naszym spoconym karku jego ciężki i nierównomierny oddech. Ten neurotyzm ze schizofrenią zmieszany – jak te dwie skonfliktowane strony zaprosić do rokowań, pokazać im te mityczne centrum, w którym bojaźń nie wznieci płomieni urojeń, nie skuje lodem strachu przed odjeżdżającym autobusem czy pociągiem? W tych korzeniach krzyczy milczenie, które nie chce się bać świata, spełnić jego podstawowe oczekiwania, lecz perfekcjonizm drwi ze mnie, może powinienem medytować nad rzeką wrzeszczących lęków, i magiczną sztuczką obrócić tą rzekę w taflę jeziora, które zakryje głębiny mętne od schizofrenicznych orgii, a na jego powierzchni tylko spokój, spokój, który dla mnie może być pozbawiony wszelkich odcieni radości, lecz ten spokój chce na tron myśli

Rzecz o dialogu ze znajomą o imieniu Rzeczywistość

Gdy spoglądam w podniebną toń majowego wieczoru, gdy me oczy się zatapiają w jego ciemnych barwach, jakby ten nieboskłon zalany purpurą, przychodzi czas, by pogodzić się z rzeczywistością, by moja dusza przygotowała się na śmierć za życia, choć ona martwa i obumarła od wielu, wielu lat. Przychodzi czas, by pogodzić się z rzeczywistością, bo moja myśl, mój czyn i moje dzieło nikogo i niczego już nie zmienią, nie ofiarują one światu wartości, która zmieni żelazo w złoto. Nie wierzę już w politykę, nie wierzę już w misję moich wierszy, widzę niesprawiedliwość, której nie zgniotę w swoich rękach, a żaden z bogów ani duchów nie porazi jej haniebnych czynów i myśli ani słupem ognia, ani piorunem, ani morową zmorą czy śmiejącą się śmiercią. Przychodzi czas, by pogodzić się z rzeczywistością, by myśl złą i brzydzącą się niesprawiedliwością powierzyć twórczej sile Welesa, bym z jego mocą pokonał właśnie tą myśl złą i brzydzącą się niesprawiedliwością, bo w żadnych z dzieł, co ludzka ręka wykreo

Imperium odradzającej się śmierci

Nie stąpam po twardej ziemi – cały czas brodzę w bagnie miękkiego światopoglądu, jego brudna i mętna toń woła moje myśli, woła za pewnym gruntem, za Ceroklisem*, by ten grunt wydawał realne plony, soczyste i doskonałe w smaku, lecz cały czas jest on pochłaniany przez tętniący gigantycznym ogniem żar Heliosa**. W mym umyśle chcę mieć swoją twierdzą, zbudowaną z najtwardszego kamienia, a nie ze spróchniałego drewna, którego gnębi notoryczna i nieustępliwa śmierć. Gdy me oczy stykają się z innym oczyma tego świata, gdy słowno-liczbowy sygnał nadaję w eter jakby radiostacja, gdy sygnał ten odbierają cudze umysły, których nikt i nic nie może fedrować, uświadamiam swoją miałkość, zaś swoją Polskę zastaje murowaną, a zostawiam drewnianą. I jakże jest to liche, kruche, aż chce się powiedzieć, wybitnie nadwrażliwe drewno, którego już nie tarany nie muszą przemóc, a bramy zbudowane z tego surowca rozbije w najdrobniejszy pył jedynie powietrze wydmuchane z ust. I cały ten oto mój świat chętnie