J akież to przewrotne koleje mojego życia, mój chaos bynajmniej nie kontrolowany. Uczę się życia ze schizofrenią, lecz schizofrenia, ma schizofrenia nie chce się nauczyć żyć z życiem. Nie potrafi przebić muru złych przekonań, nie jest niczym lśniąca, rycerska tarcza, która niweczy ataki i szarże ludzi, ich wężowego jadu i występnego języka, które czynią to, co Hannibal z Kartaginą. Ten wężowy jad i występny język wtłacza w mą duszę bakterie gnilne i ona się rozkłada, lecz jest jak zombie, ponownie ożywa i znów domaga się ofiar, składanych na ołtarzu życiowych wydarzeń. Czy pewnego dnia ofiaruję, jak to bywało w Świątyni Jerozolimskiej w starożytnym Izraelu z barankami i owieczkami, siebie w całopaleniu? Lecz jaka będzie konsekwencja całopalenia? Czy będę w Tartarze, na Polach Elizejskich czy innych wiecznych osadach złożonych z pośmiertnych dusz, położonych za granicą nieskończonego kosmosu? Czy duszy mej zostanie ścięta głowa, i pisany jej ostateczny przepadek? Przecież nie może mnie
Schizooceany, schizolasy, schizowojny - czyli to, o czym opowiada schizofrenik, na swój własny, (nie)unikalny sposób, by czytelnicy ujrzeli to, co ja widzę w swojej głowie, a często się tego boję. I pamiętajcie, ta schizofreniczna poezja to tylko środek, która jest zwierciadłem mych marzeń i lęków, a dzięki której uwalniam te parzące wody, które zalewają mój umysł w czasie schizofrenicznego ataku.