Jak pędzące strzały sunęły koło Wawelu, jak odyseja schizofreniczna opętywała mnie na dworcu kolejowym, cóż to za świat, gdy przyciemniona szyba autobusu pokazuje preludium burzy, a na zewnątrz panuje pseudodespotycznie błękitne niebo z śródziemnomorskim królem słońcem. Gdy ciało spragnione wody w czarną otchłań mych wrogów gnało moje ja, moje zakamarki duszy opanowywały piekielne demony z imperatorem Szatanem na czele, a ciało było jedynie spragnione duszy, i wariowało, bo ciało deptało umysł, a umysł chciał uciec na drugi koniec Wszechświata. Wodo, wodo, nawiedź moje ciało, ulżyj spragnionym myślom, ulżyj suchemu piaskowi ciała! Matka zaniepokojona, w jej oczach zalążek strachu kroczący, lecz usta nieprzeniknione, a ja tylko do jednego słowa dodawałem drugie, bez zdań, sentencji i fraz. Wodo, wodo, obmyj mnie! I mnie obmyłaś, stęsknionej gardlanej drodze przyniosłaś pocieszenie, i gdzież teraz ma odyseja schizofreniczna, i gdzież teraz preludium burzy?
Schizooceany, schizolasy, schizowojny - czyli to, o czym opowiada schizofrenik, na swój własny, (nie)unikalny sposób, by czytelnicy ujrzeli to, co ja widzę w swojej głowie, a często się tego boję. I pamiętajcie, ta schizofreniczna poezja to tylko środek, która jest zwierciadłem mych marzeń i lęków, a dzięki której uwalniam te parzące wody, które zalewają mój umysł w czasie schizofrenicznego ataku.