Wtorek, popołudnie obrócone już w wieczór, dzień był słoneczny, wieczorami jakby trochę bardziej czuć i widać górnośląski smog. Dziś, w ten właśnie wtorek, zwyczajny nad zwyczajnymi, słonecznymi nad słonecznymi, nachodzi mnie pewna myśl. W sobotę wybieram się na urodziny mojego przyjaciela, będziemy razem ok. 10 osób, prawie wszystkie osoby lepiej poznane przeze mnie, towarzyszące mi mniej lub bardziej intensywnie w kilku okresach mego schizożycia, w tym trwającym obecnie. Do soboty zostało jeszcze kilka dni, a ja się czuję, jakby szedł na śmierć, jak idący na ścięcie murtadd, który sprzeniewierzył się apostazją przeciw prawu Allaha. Czuję, jakby ci ludzie już nie ofiarowali mi swoim bytem, swoim jestestwem tej przenikliwej i cudownej radości, a przecież oni nie posyłają mnie jawnie lub ukrycie niechęci ani tym bardziej nienawiści. Co to znaczy, co jest metaforą tych myśli, czy to podświadomość mówi do mnie poetyckimi zagadkami? Na te myśli, zmieszane kolorem szarym z czarnym i pachnąc
Schizooceany, schizolasy, schizowojny - czyli to, o czym opowiada schizofrenik, na swój własny, (nie)unikalny sposób, by czytelnicy ujrzeli to, co ja widzę w swojej głowie, a często się tego boję. I pamiętajcie, ta schizofreniczna poezja to tylko środek, która jest zwierciadłem mych marzeń i lęków, a dzięki której uwalniam te parzące wody, które zalewają mój umysł w czasie schizofrenicznego ataku.