Przejdź do głównej zawartości

Wolność moja kochana, wolność moja jedyna, czyli szukam wspólnej krwi, wspólnego umysłu i wspólnej ziemi

Od kilku dni moją duszę dręczy ktoś, kogo obecność szczególnie boli i przy nim nagle proste, świetliste drogi stają się mrocznymi, krętymi manowcami, gdzie za zakrętem może czekać śmierć za życia – jest to kryzys. Ten kryzys jak Trójjedyny Duch Święty(gwoli ścisłości, nie chciałem urazić uczuć religijnych chrześcijan, po prostu takie porównanie weszło mi do głowy :-P), przybrał postać kryzysu osobowości, kryzysu wartości i przede wszystkim – kryzysu wiary. Nie wiem, kim jestem, nie wiem, jakie wartości obrać za priorytety, i nie wiem, czy moja wiara, moja religia jest tym, w czym noc mej duszy stanie się słonecznym dniem. Jestem jak Johnny English – nie wiem, co to ból, nie wiem, co to strach, i nie bójmy się tego powiedzieć, nie wiem nic. Jestem poszukującym człowiekiem, w przystaniach tego świata szukam bezpiecznego mi bastionu, pływam po morzach i oceanach tego świata, a mój umysł wciąż niespokojny, umysł, którym targają skrajne emocje, bo zawsze tkwi w bagnie i porywa go odór tego bagna. Ma osobowość mglista, nie dająca się poznać mym wewnętrznym zmysłom, szukam przewodnika, duchowego czy materialnego, który odkryje prawdę o mej osobowości, prawdę o mych wartościach i prawdę o mej wierze. Chciałbym wybrać właściwą dla mnie drogę, lecz tych dróg są miliardy, każda z nich rozmyta i miałka, lub dróg żadnych nie ma, i na skrzyżowaniu są same ślepe uliczki, kozły oporowe, kończące tu i teraz dalszą drogę. Szukam zespolenia z drugą duszą, by żywoty tych dusz współgrały ze sobą, żyły esencjami swych egzystencji i poza nimi by widzieli życie, lecz poza sobą niczego i nikogo. Szukam drugiej duszy, by dusza ta swym ciepłym słońcem ogrzała moje ego, by moja świadomość zaznała jej pozaziemskiej słodyczy. Pisałem rodzimowiercze lamentacje, które parę lub paręnaście wersów później stawały się hymnami uwielbienia i dziękczynienia. Dziś lamentacji nie napiszę, bo dusza się przed tym wzbrania, i została zakuta w kajdany, których brzęk zasmuca mnie i która nasyca się wbrew woli kolorem czarnej żółci. Moje łzy stały się gorzkim napojem, co dzień gaszę nim me pragnienie, lecz po chwili pragnienie stokrotnie się wzmaga. W mej łzie na mojej dłoni próbuje dostrzec me oblicze z grymasem szczęścia, a dostrzegam je tylko z grymasem bólu i rozpaczy. Zwycięstwo mej duszy przyjdzie, gdy nadejdzie z peryferiów mej duszy wyzwolenie, nazwane prawdą. Jakież to wyzwolenie, jakaż to prawda? Czy poznam prawdę, która przyniesie mojemu ja wolność, a ona sprawi, że co dzień radował się będę ze szczęściem, w przyjaźni z nim żył aż do grobowej deski?

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Nieskończone podróżowanie, które spokój ostracyzmowi poddaje

  To, co wyrasta w mojej duszy, ten korzeń jak rak toczący się, odbiera soki temu drzewu życia, które ma mnie uspokoić, zaprosić do pałacu mojego umysłu świetliste istoty, które krwawą bitwę obróci w pokojowe przymierze. Gdy czas goni nas, słyszymy na naszym spoconym karku jego ciężki i nierównomierny oddech. Ten neurotyzm ze schizofrenią zmieszany – jak te dwie skonfliktowane strony zaprosić do rokowań, pokazać im te mityczne centrum, w którym bojaźń nie wznieci płomieni urojeń, nie skuje lodem strachu przed odjeżdżającym autobusem czy pociągiem? W tych korzeniach krzyczy milczenie, które nie chce się bać świata, spełnić jego podstawowe oczekiwania, lecz perfekcjonizm drwi ze mnie, może powinienem medytować nad rzeką wrzeszczących lęków, i magiczną sztuczką obrócić tą rzekę w taflę jeziora, które zakryje głębiny mętne od schizofrenicznych orgii, a na jego powierzchni tylko spokój, spokój, który dla mnie może być pozbawiony wszelkich odcieni radości, lecz ten spokój chce na tron myśli

Rzecz o dialogu ze znajomą o imieniu Rzeczywistość

Gdy spoglądam w podniebną toń majowego wieczoru, gdy me oczy się zatapiają w jego ciemnych barwach, jakby ten nieboskłon zalany purpurą, przychodzi czas, by pogodzić się z rzeczywistością, by moja dusza przygotowała się na śmierć za życia, choć ona martwa i obumarła od wielu, wielu lat. Przychodzi czas, by pogodzić się z rzeczywistością, bo moja myśl, mój czyn i moje dzieło nikogo i niczego już nie zmienią, nie ofiarują one światu wartości, która zmieni żelazo w złoto. Nie wierzę już w politykę, nie wierzę już w misję moich wierszy, widzę niesprawiedliwość, której nie zgniotę w swoich rękach, a żaden z bogów ani duchów nie porazi jej haniebnych czynów i myśli ani słupem ognia, ani piorunem, ani morową zmorą czy śmiejącą się śmiercią. Przychodzi czas, by pogodzić się z rzeczywistością, by myśl złą i brzydzącą się niesprawiedliwością powierzyć twórczej sile Welesa, bym z jego mocą pokonał właśnie tą myśl złą i brzydzącą się niesprawiedliwością, bo w żadnych z dzieł, co ludzka ręka wykreo

Imperium odradzającej się śmierci

Nie stąpam po twardej ziemi – cały czas brodzę w bagnie miękkiego światopoglądu, jego brudna i mętna toń woła moje myśli, woła za pewnym gruntem, za Ceroklisem*, by ten grunt wydawał realne plony, soczyste i doskonałe w smaku, lecz cały czas jest on pochłaniany przez tętniący gigantycznym ogniem żar Heliosa**. W mym umyśle chcę mieć swoją twierdzą, zbudowaną z najtwardszego kamienia, a nie ze spróchniałego drewna, którego gnębi notoryczna i nieustępliwa śmierć. Gdy me oczy stykają się z innym oczyma tego świata, gdy słowno-liczbowy sygnał nadaję w eter jakby radiostacja, gdy sygnał ten odbierają cudze umysły, których nikt i nic nie może fedrować, uświadamiam swoją miałkość, zaś swoją Polskę zastaje murowaną, a zostawiam drewnianą. I jakże jest to liche, kruche, aż chce się powiedzieć, wybitnie nadwrażliwe drewno, którego już nie tarany nie muszą przemóc, a bramy zbudowane z tego surowca rozbije w najdrobniejszy pył jedynie powietrze wydmuchane z ust. I cały ten oto mój świat chętnie