Przejdź do głównej zawartości

Toszecka enklawa niezwykłości cz.III. Taki Dzień Kobiet tylko raz w życiu.

Ponad trzy tygodnie podróży w głąb siebie, ponad trzy tygodnie podróży niczym przez ciemną przestrzeń pełnej gwiazd, planet, księżyców i mgławic statkiem kosmicznym, i w końcu podróż ta się skończyła. Przez te ponad trzy tygodnie miałem trzy mentalne etapy: 1 – nieświadomość rzeczy, których uczyniłem sobie i innym, słabiutkie światło gdzieś błyskało, ale go nie dostrzegałem, byłem zniewolony schizofrenicznymi kajdanami, kajdanami, które jednocześnie tak ciężko rozerwać, a zarazem tak łatwo, jak za jednym machnięciem czarodziejskiej różdżki. 2 – świadomość przybyła, i świadomość ta zapędziła mnie w kozi róg, gdzie zalał mnie czarny żal, niewidzialny płacz, które przepoczwarzył się i tak w radość niczym kokon motyla. 3 – świadomość rzeczy poprzednich zaczęła mną łaskawie władać, a radość, na którą czekałem tak długo, ugruntowała swe współwładztwo, zaczęła przysyłać chwile dawnej euforii, utrwalonej niczym na fotografiach, kiedy wspominamy to, co było dawniej. I znów nie tak odległe wspomnienie stało się rzeczywistością, wróciło jak sen na jawie. Taki Dzień Kobiet przeżyłem tylko raz w życiu – w to święto tzw. „płci pięknej” znalazłem się za bramą toszeckiej enklawy niezwykłości, czas porzucenia schizomajak i czas powrotu do mej rzeczywistości, do mej alfy i omegi, jaką są moje górnośląskie Gliwice. Znów ujrzałem ul. Toszecką, kościół Matki Boskiej Kochawińskiej na os. Kopernika, gliwicki ratusz i cmentarze wszelkich gliwickich wyznań, no i ul. Dworcową, to, co pamiętałem sprzed sierpnia 2007 roku, to, co pamiętałem z dawna i niedawna, i są wielce pozytywnym zapisem w mej biografii. Wróciłem do Gliwic. I wróciłem do mego liceum, które ukończyłem w kwietniu 2009 roku. Gdy znowu zawitałem w progach liceum, ujrzałem te licealne przestrzenie, tak zwykłe, a jednocześnie niezwykłe, może nawet bardziej niezwykłe od psychowypoczynku w toszeckim szpitalu, wiadomo jak przeze mnie określanym w mych wspomnieniach. Dziś tęsknota wkrada się do mej duszy, kiedy spoglądam wstecz do trzech, wielkich licealnych czasów, te lata 2006 – 2009, kiedy dane było mi tam uczęszczać, i które teraz tak bardzo cenię. Poznałem G., M., R., P. i wiele innych, na których wspomnienie łezka kręci się niepostrzeżenie i dyskretnie w mym oku. Tak kończą się moje wspomnienia z okresu sierpień 2007 – marzec 2008. Może poczujecie niedosyt, bo zbyt mało szczegółów, moim głównym przesłaniem było jednak uzmysłowić wam, zaburzeniowcom i „normalnym”, jak podstępna i przez kilka miesięcy fałszywa dla mych zmysłów i niedostępna schizofrenia zniewalała mnie, a ja przez długi czas nie wiedziałem, czym ona jest i jakie maski potrafi przyoblec, i była sprytna niczym sztuczki wykonywane przez diabła, by zwieść na ludzi na manowce. W końcu już potrafię rozdzielić skutecznie rzeczywistą rzeczywistość od schizofrenicznej rzeczywistości, która jest wykreowana niczym w sztuce, jakby rzeźba, fresk lub wiersz. Może i piękna, na pewno przedziwna i mieszająca surrealizm z magią. Dobrze, że mogę upijać się rzeczywistością, którą widzę własnymi oczyma, a nie tą, którą widywałem oczyma duszy.
Ale czy faktycznie zawsze warto upijać się rzeczywistością, która jest jasno określona i ukazana nam bez metafor?

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Nieskończone podróżowanie, które spokój ostracyzmowi poddaje

  To, co wyrasta w mojej duszy, ten korzeń jak rak toczący się, odbiera soki temu drzewu życia, które ma mnie uspokoić, zaprosić do pałacu mojego umysłu świetliste istoty, które krwawą bitwę obróci w pokojowe przymierze. Gdy czas goni nas, słyszymy na naszym spoconym karku jego ciężki i nierównomierny oddech. Ten neurotyzm ze schizofrenią zmieszany – jak te dwie skonfliktowane strony zaprosić do rokowań, pokazać im te mityczne centrum, w którym bojaźń nie wznieci płomieni urojeń, nie skuje lodem strachu przed odjeżdżającym autobusem czy pociągiem? W tych korzeniach krzyczy milczenie, które nie chce się bać świata, spełnić jego podstawowe oczekiwania, lecz perfekcjonizm drwi ze mnie, może powinienem medytować nad rzeką wrzeszczących lęków, i magiczną sztuczką obrócić tą rzekę w taflę jeziora, które zakryje głębiny mętne od schizofrenicznych orgii, a na jego powierzchni tylko spokój, spokój, który dla mnie może być pozbawiony wszelkich odcieni radości, lecz ten spokój chce na tron myśli

Rzecz o dialogu ze znajomą o imieniu Rzeczywistość

Gdy spoglądam w podniebną toń majowego wieczoru, gdy me oczy się zatapiają w jego ciemnych barwach, jakby ten nieboskłon zalany purpurą, przychodzi czas, by pogodzić się z rzeczywistością, by moja dusza przygotowała się na śmierć za życia, choć ona martwa i obumarła od wielu, wielu lat. Przychodzi czas, by pogodzić się z rzeczywistością, bo moja myśl, mój czyn i moje dzieło nikogo i niczego już nie zmienią, nie ofiarują one światu wartości, która zmieni żelazo w złoto. Nie wierzę już w politykę, nie wierzę już w misję moich wierszy, widzę niesprawiedliwość, której nie zgniotę w swoich rękach, a żaden z bogów ani duchów nie porazi jej haniebnych czynów i myśli ani słupem ognia, ani piorunem, ani morową zmorą czy śmiejącą się śmiercią. Przychodzi czas, by pogodzić się z rzeczywistością, by myśl złą i brzydzącą się niesprawiedliwością powierzyć twórczej sile Welesa, bym z jego mocą pokonał właśnie tą myśl złą i brzydzącą się niesprawiedliwością, bo w żadnych z dzieł, co ludzka ręka wykreo

Imperium odradzającej się śmierci

Nie stąpam po twardej ziemi – cały czas brodzę w bagnie miękkiego światopoglądu, jego brudna i mętna toń woła moje myśli, woła za pewnym gruntem, za Ceroklisem*, by ten grunt wydawał realne plony, soczyste i doskonałe w smaku, lecz cały czas jest on pochłaniany przez tętniący gigantycznym ogniem żar Heliosa**. W mym umyśle chcę mieć swoją twierdzą, zbudowaną z najtwardszego kamienia, a nie ze spróchniałego drewna, którego gnębi notoryczna i nieustępliwa śmierć. Gdy me oczy stykają się z innym oczyma tego świata, gdy słowno-liczbowy sygnał nadaję w eter jakby radiostacja, gdy sygnał ten odbierają cudze umysły, których nikt i nic nie może fedrować, uświadamiam swoją miałkość, zaś swoją Polskę zastaje murowaną, a zostawiam drewnianą. I jakże jest to liche, kruche, aż chce się powiedzieć, wybitnie nadwrażliwe drewno, którego już nie tarany nie muszą przemóc, a bramy zbudowane z tego surowca rozbije w najdrobniejszy pył jedynie powietrze wydmuchane z ust. I cały ten oto mój świat chętnie