10 lat temu, w oto wakacyjnym miesiącu, gdy miałem naście lat, flirt ze śmiercią się zaczął, lecz był on piekielnie wyrafinowany, jak judeochrześcijański Szatan podszeptywał do mego ucha poetyckie, tajemnicze słówka, a z nich plótł zagmatwane zdania, które stały się pętlą samobójczą; zaciskała się ona powoli, kilka miesięcy, od pięknego, ciepłego lata, czasu radości dla nas wszystkich, do mroźnej zimy, królestwa snu i śniegów wszechogarniających, zakrywających wiosenne odrodzenie, które w końcu pokona zimę. Sierpień 2007 - wtedy piłem alkohol na ławce na jednej z gliwickich ulic z W. i drugim W.. Gdy czułem w gardle słodki smak "Lambrusco", gdy śmialiśmy się i debatowali z uśmiechem i dokazywaniem, powoli rosła we mnie agresja, której nikt nie widział. Agresja mnie powoli w opętanie demoniczne wprowadzała jak w narkotykowy "high". Nie widzieli tej agresji moi koledzy - ani P., ani G., ani W. Gdy agresja zaczęła mnie ściskać, smutku rzeka i goryczy strumienie wylały się, choć to tylko powódź duszy była, nie tak realna i fizyczna jak powódź tysiąclecia z 1997 roku, gdy prawdziwe wody zalały raciborski dworzec i wrocławskie ulice. Choć do listopada 2007 roku był widoczny na mym nędznopięknym obliczu uśmiech, błąkała się czasem na nim radość, to po miesiącu Wszystkich Świętych agresja zaatakowała, ujawniając prawdziwą twarz, było to jak otwarcie piekielnych bram, otwarcie tych wrót w mym umyśle, gdzie smutek, gorycz i brak sensu życia wymiotły radość i uśmiech, a w zamian zaoferowały przemoc i destrukcję.
Moja matka, Z., pierwsza zobaczyła agresję - moją agresję. Została ona w nią wycelowana. Moja matka cierpiała, ja też, mimo że zanosiłem jej prawie co dzień przemoc i destrukcję. Ma dusza wyła z bólu, moje ciało w czyn ten ból obróciło. Moja matka płakała, bała się, a ja o ironio losu byłem tego niesamowicie świadomy, lecz nie mogłem powstrzymać uciekającego ze mnie brak sensu, goryczy i smutku - teraz wiem, że to była moja wiadomość nadana światu jak za pomocą niewidzialnego telegrafu: "cierpię, ból sprawiam, bo jestem bezsilny i sfrustrowany, brak mi życia w duszy, jestem zagubiony i czuję się niedoceniany, pragnę miłości, której tylko złudzenie majaczyło przede mną niczym fatamorgana, pragnę dobrego słowa, by moje ja mentalne i fizyczne żyło, że jeszcze po prostu nie przyszedł mój czas na spotkanie ze śmiercią, że piękno życia też mnie dotyczy, że nie jestem jeszcze może autsajderem wyłączonym poza życie". Taką nadałem światu wieść, informację o mej duszy, której nikt nie dostrzegł, a którą może Wy dostrzeżecie dzisiaj.
Gdy nadszedł styczeń 2008 roku, gdy paradoksalnie udany "sylwek" stał się wciąż oddalającym wspomnieniem miłym, psychiatra K. i ma matka podali mi rękę. Lecz to nie była jeszcze boska ręka, uleczająca me troski duszy. Przepisał leki m.in. Zolafren, ale apogeum agresji nadeszło za miesiąc, kiedy ma frustracja spotkała otchłań życia, a z niej nadeszło najgorsze, przerażające, jak w horrorze - ma dusza zaczęła błagać o śmierć, potem to wykrzyczałem.
Moja matka, Z., pierwsza zobaczyła agresję - moją agresję. Została ona w nią wycelowana. Moja matka cierpiała, ja też, mimo że zanosiłem jej prawie co dzień przemoc i destrukcję. Ma dusza wyła z bólu, moje ciało w czyn ten ból obróciło. Moja matka płakała, bała się, a ja o ironio losu byłem tego niesamowicie świadomy, lecz nie mogłem powstrzymać uciekającego ze mnie brak sensu, goryczy i smutku - teraz wiem, że to była moja wiadomość nadana światu jak za pomocą niewidzialnego telegrafu: "cierpię, ból sprawiam, bo jestem bezsilny i sfrustrowany, brak mi życia w duszy, jestem zagubiony i czuję się niedoceniany, pragnę miłości, której tylko złudzenie majaczyło przede mną niczym fatamorgana, pragnę dobrego słowa, by moje ja mentalne i fizyczne żyło, że jeszcze po prostu nie przyszedł mój czas na spotkanie ze śmiercią, że piękno życia też mnie dotyczy, że nie jestem jeszcze może autsajderem wyłączonym poza życie". Taką nadałem światu wieść, informację o mej duszy, której nikt nie dostrzegł, a którą może Wy dostrzeżecie dzisiaj.
Gdy nadszedł styczeń 2008 roku, gdy paradoksalnie udany "sylwek" stał się wciąż oddalającym wspomnieniem miłym, psychiatra K. i ma matka podali mi rękę. Lecz to nie była jeszcze boska ręka, uleczająca me troski duszy. Przepisał leki m.in. Zolafren, ale apogeum agresji nadeszło za miesiąc, kiedy ma frustracja spotkała otchłań życia, a z niej nadeszło najgorsze, przerażające, jak w horrorze - ma dusza zaczęła błagać o śmierć, potem to wykrzyczałem.
Komentarze
Prześlij komentarz