Przejdź do głównej zawartości

Samobójstwo, którego nie było cz.I. Sierpień 2007 - styczeń 2008

10 lat temu, w oto wakacyjnym miesiącu, gdy miałem naście lat, flirt ze śmiercią się zaczął, lecz był on piekielnie wyrafinowany, jak judeochrześcijański Szatan podszeptywał do mego ucha poetyckie, tajemnicze słówka, a z nich plótł zagmatwane zdania, które stały się pętlą samobójczą; zaciskała się ona powoli, kilka miesięcy, od pięknego, ciepłego lata, czasu radości dla nas wszystkich, do mroźnej zimy, królestwa snu i śniegów wszechogarniających, zakrywających wiosenne odrodzenie, które w końcu pokona zimę. Sierpień 2007 - wtedy piłem alkohol na ławce na jednej z gliwickich ulic z W. i drugim W.. Gdy czułem w gardle słodki smak "Lambrusco", gdy śmialiśmy się i debatowali z uśmiechem i dokazywaniem, powoli rosła we mnie agresja, której nikt nie widział. Agresja mnie powoli w opętanie demoniczne wprowadzała jak w narkotykowy "high". Nie widzieli tej agresji moi koledzy - ani P., ani G., ani W. Gdy agresja zaczęła mnie ściskać, smutku rzeka i goryczy strumienie wylały się, choć to tylko powódź duszy była, nie tak realna i fizyczna jak powódź tysiąclecia z 1997 roku, gdy prawdziwe wody zalały raciborski dworzec i wrocławskie ulice. Choć do listopada 2007 roku był widoczny na mym nędznopięknym obliczu uśmiech, błąkała się czasem na nim radość, to po miesiącu Wszystkich Świętych agresja zaatakowała, ujawniając prawdziwą twarz, było to jak otwarcie piekielnych bram, otwarcie tych wrót w mym umyśle, gdzie smutek, gorycz i brak sensu życia wymiotły radość i uśmiech, a w zamian zaoferowały przemoc i destrukcję.

Moja matka, Z., pierwsza zobaczyła agresję - moją agresję. Została ona w nią wycelowana. Moja matka cierpiała, ja też, mimo że zanosiłem jej prawie co dzień przemoc i destrukcję. Ma dusza wyła z bólu, moje ciało w czyn ten ból obróciło. Moja matka płakała, bała się, a ja o ironio losu byłem tego niesamowicie świadomy, lecz nie mogłem powstrzymać uciekającego ze mnie brak sensu, goryczy i smutku - teraz wiem, że to była moja wiadomość nadana światu jak za pomocą niewidzialnego telegrafu: "cierpię, ból sprawiam, bo jestem bezsilny i sfrustrowany, brak mi życia w duszy, jestem zagubiony i czuję się niedoceniany, pragnę miłości, której tylko złudzenie majaczyło przede mną niczym fatamorgana, pragnę dobrego słowa, by moje ja mentalne i fizyczne żyło, że jeszcze po prostu nie przyszedł mój czas na spotkanie ze śmiercią, że piękno życia też mnie dotyczy, że nie jestem jeszcze może autsajderem wyłączonym poza życie". Taką nadałem światu wieść, informację o mej duszy, której nikt nie dostrzegł, a którą może Wy dostrzeżecie dzisiaj.

Gdy nadszedł styczeń 2008 roku, gdy paradoksalnie udany "sylwek" stał się wciąż oddalającym wspomnieniem miłym, psychiatra K. i ma matka podali mi rękę. Lecz to nie była jeszcze boska ręka, uleczająca me troski duszy. Przepisał leki m.in. Zolafren, ale apogeum agresji nadeszło za miesiąc, kiedy ma frustracja spotkała otchłań życia, a z niej nadeszło najgorsze, przerażające, jak w horrorze - ma dusza zaczęła błagać o śmierć, potem to wykrzyczałem.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Nieskończone podróżowanie, które spokój ostracyzmowi poddaje

  To, co wyrasta w mojej duszy, ten korzeń jak rak toczący się, odbiera soki temu drzewu życia, które ma mnie uspokoić, zaprosić do pałacu mojego umysłu świetliste istoty, które krwawą bitwę obróci w pokojowe przymierze. Gdy czas goni nas, słyszymy na naszym spoconym karku jego ciężki i nierównomierny oddech. Ten neurotyzm ze schizofrenią zmieszany – jak te dwie skonfliktowane strony zaprosić do rokowań, pokazać im te mityczne centrum, w którym bojaźń nie wznieci płomieni urojeń, nie skuje lodem strachu przed odjeżdżającym autobusem czy pociągiem? W tych korzeniach krzyczy milczenie, które nie chce się bać świata, spełnić jego podstawowe oczekiwania, lecz perfekcjonizm drwi ze mnie, może powinienem medytować nad rzeką wrzeszczących lęków, i magiczną sztuczką obrócić tą rzekę w taflę jeziora, które zakryje głębiny mętne od schizofrenicznych orgii, a na jego powierzchni tylko spokój, spokój, który dla mnie może być pozbawiony wszelkich odcieni radości, lecz ten spokój chce na tron myśli

Rzecz o dialogu ze znajomą o imieniu Rzeczywistość

Gdy spoglądam w podniebną toń majowego wieczoru, gdy me oczy się zatapiają w jego ciemnych barwach, jakby ten nieboskłon zalany purpurą, przychodzi czas, by pogodzić się z rzeczywistością, by moja dusza przygotowała się na śmierć za życia, choć ona martwa i obumarła od wielu, wielu lat. Przychodzi czas, by pogodzić się z rzeczywistością, bo moja myśl, mój czyn i moje dzieło nikogo i niczego już nie zmienią, nie ofiarują one światu wartości, która zmieni żelazo w złoto. Nie wierzę już w politykę, nie wierzę już w misję moich wierszy, widzę niesprawiedliwość, której nie zgniotę w swoich rękach, a żaden z bogów ani duchów nie porazi jej haniebnych czynów i myśli ani słupem ognia, ani piorunem, ani morową zmorą czy śmiejącą się śmiercią. Przychodzi czas, by pogodzić się z rzeczywistością, by myśl złą i brzydzącą się niesprawiedliwością powierzyć twórczej sile Welesa, bym z jego mocą pokonał właśnie tą myśl złą i brzydzącą się niesprawiedliwością, bo w żadnych z dzieł, co ludzka ręka wykreo

Imperium odradzającej się śmierci

Nie stąpam po twardej ziemi – cały czas brodzę w bagnie miękkiego światopoglądu, jego brudna i mętna toń woła moje myśli, woła za pewnym gruntem, za Ceroklisem*, by ten grunt wydawał realne plony, soczyste i doskonałe w smaku, lecz cały czas jest on pochłaniany przez tętniący gigantycznym ogniem żar Heliosa**. W mym umyśle chcę mieć swoją twierdzą, zbudowaną z najtwardszego kamienia, a nie ze spróchniałego drewna, którego gnębi notoryczna i nieustępliwa śmierć. Gdy me oczy stykają się z innym oczyma tego świata, gdy słowno-liczbowy sygnał nadaję w eter jakby radiostacja, gdy sygnał ten odbierają cudze umysły, których nikt i nic nie może fedrować, uświadamiam swoją miałkość, zaś swoją Polskę zastaje murowaną, a zostawiam drewnianą. I jakże jest to liche, kruche, aż chce się powiedzieć, wybitnie nadwrażliwe drewno, którego już nie tarany nie muszą przemóc, a bramy zbudowane z tego surowca rozbije w najdrobniejszy pył jedynie powietrze wydmuchane z ust. I cały ten oto mój świat chętnie