Przejdź do głównej zawartości

Samobójstwo, którego nie było cz. II. Styczeń-luty 2008.

Nadszedł smutny czas, czas, jakby mój żywot i żywoty mnie otaczające zamarły, choć były aktywne. Przyszedł czas, w którym mój głos z nijakiego, normalnego, przystosowanego aż do bólu do szarokolorowej codzienności stał się wrzaskiem wściekłości. Przemoc i destrukcja, które wcześniej były wcześniej ukryte w głębinach mych myśli, wypłynęły na powierzchnię, rozsiewając strach i niepewność, dokonując swoistego coming out'u, lecz odmiennego jak w kontekście preferencji religijnych, politycznych czy seksualnych. Co raz częstsze były ataki furii, których kontrola wymykała się z mych słabnących od frustracji rąk. Nieraz słowem i pięścią uderzyłem mamę, a tata nic nie wiedział, nieświadomy mej dramatycznej zmiany umysłu, pogrążony w szarokolorowej codzienności, która jeszcze niedawno i mnie otaczała. Leki psychiatryczne pomocy nie przydały, ma furia, wynikająca ze wcześniej wspomnianych braku sensu życia, goryczy i bardzo głębokiego żalu wymykała się daleko i skutecznie psychofarmakoterapii. Antidotum na moją niedobrą zmianę, niedobre sny o przyszłości, w której nie ma mnie, nie ma mej jaźni i rzeczy z niej wynikających w mej historii choroby postawiło w rubryce „efekty leczenia” krzyżyk przy opcji „skutek negatywny”. Fizyczność mego mieszkania, które dzielę z moją rodziną, też poczuło mą przemoc i destrukcję, w przenośni i dosłownie odgryzione były jego elementy tworzące to mieszkanie, które obserwowało me życie i nadal zresztą to czyni. Lecz nie odgryzły go me zęby, lecz me zaciśnięte pięści. Taki stan rzeczy trwał parę tygodni, najwyższe z najwyższych apogeum tych pełnych nieprzyjemnych i paraliżujących dreszczy dni przyszło w pierwszej połowie lutego 2008 roku. Wtedy ci, z którym dzieliłem czas, spędzając pięć razy w tygodniu w szkole po kilka godzin, zobaczyli mą zmianę, moje ciało było niezmienione, lecz duszę mą zgniotło monstrum, które we mnie na moje nieszczęście dojrzało i chciało mną rządzić, co też tak uczyniło. 14 lutego, w dzień patrona zakochanych, ale i chorych umysłowo, św. Walentego, monstrum pokazało pełnię swoich sił. Mą przemoc i destrukcję poczuł przyjaciel W., a także koleżanka A. i druga A. Cała ta trójka była zaniepokojona, co mnie zmieniło tak radykalnie, jak nigdy przedtem. Lecz tego się wtedy nie dowiedzieli, bo 14 lutego, o dziwo, w dzień patrona chorych psychicznie, zostałem zabrany kilkanaście kilometrów od Gliwic, do Toszka, do tej enklawy niezwykłości, w tej niezwykłości dane mi było przebywać kilka tygodni, do ok. 8 marca 2008 roku. Ta niezwykłość toszecka jeszcze nie wprowadziła z dzisiejszego punktu widzenia pożądanych zmian, zmiany te być może trwają do dzisiaj, lecz wtedy się zaczęła zupełnie nowa droga – nowa droga, w której świadomość rzeczy poprzednich została mi przedstawiona. Dodać jeszcze należy, że wtedy bliski byłem popełnienia samobójstwa, wszystko, co stanęło mi na drodze, zmiotłem, uderzałem pięściami o ściany i o meble, i pocierając nadgarstkami o ostry kant mebli, chciałem się wykrwawić, by uszło ze mnie doczesne życie, lecz jakiś cud mi nieznany nie pozwolił na to – kto lub co mnie uratowało, tego nie wiem i pewnie się już nie dowiem, tak słabo ten okropny akt pamiętam. Lecz do podobnego aktu już nigdy nie doszło, a nowa droga, o której mowa była wcześniej, już na horyzoncie zaczęła się mgliście pojawiać.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Nieskończone podróżowanie, które spokój ostracyzmowi poddaje

  To, co wyrasta w mojej duszy, ten korzeń jak rak toczący się, odbiera soki temu drzewu życia, które ma mnie uspokoić, zaprosić do pałacu mojego umysłu świetliste istoty, które krwawą bitwę obróci w pokojowe przymierze. Gdy czas goni nas, słyszymy na naszym spoconym karku jego ciężki i nierównomierny oddech. Ten neurotyzm ze schizofrenią zmieszany – jak te dwie skonfliktowane strony zaprosić do rokowań, pokazać im te mityczne centrum, w którym bojaźń nie wznieci płomieni urojeń, nie skuje lodem strachu przed odjeżdżającym autobusem czy pociągiem? W tych korzeniach krzyczy milczenie, które nie chce się bać świata, spełnić jego podstawowe oczekiwania, lecz perfekcjonizm drwi ze mnie, może powinienem medytować nad rzeką wrzeszczących lęków, i magiczną sztuczką obrócić tą rzekę w taflę jeziora, które zakryje głębiny mętne od schizofrenicznych orgii, a na jego powierzchni tylko spokój, spokój, który dla mnie może być pozbawiony wszelkich odcieni radości, lecz ten spokój chce na tron myśli

Rzecz o dialogu ze znajomą o imieniu Rzeczywistość

Gdy spoglądam w podniebną toń majowego wieczoru, gdy me oczy się zatapiają w jego ciemnych barwach, jakby ten nieboskłon zalany purpurą, przychodzi czas, by pogodzić się z rzeczywistością, by moja dusza przygotowała się na śmierć za życia, choć ona martwa i obumarła od wielu, wielu lat. Przychodzi czas, by pogodzić się z rzeczywistością, bo moja myśl, mój czyn i moje dzieło nikogo i niczego już nie zmienią, nie ofiarują one światu wartości, która zmieni żelazo w złoto. Nie wierzę już w politykę, nie wierzę już w misję moich wierszy, widzę niesprawiedliwość, której nie zgniotę w swoich rękach, a żaden z bogów ani duchów nie porazi jej haniebnych czynów i myśli ani słupem ognia, ani piorunem, ani morową zmorą czy śmiejącą się śmiercią. Przychodzi czas, by pogodzić się z rzeczywistością, by myśl złą i brzydzącą się niesprawiedliwością powierzyć twórczej sile Welesa, bym z jego mocą pokonał właśnie tą myśl złą i brzydzącą się niesprawiedliwością, bo w żadnych z dzieł, co ludzka ręka wykreo

Imperium odradzającej się śmierci

Nie stąpam po twardej ziemi – cały czas brodzę w bagnie miękkiego światopoglądu, jego brudna i mętna toń woła moje myśli, woła za pewnym gruntem, za Ceroklisem*, by ten grunt wydawał realne plony, soczyste i doskonałe w smaku, lecz cały czas jest on pochłaniany przez tętniący gigantycznym ogniem żar Heliosa**. W mym umyśle chcę mieć swoją twierdzą, zbudowaną z najtwardszego kamienia, a nie ze spróchniałego drewna, którego gnębi notoryczna i nieustępliwa śmierć. Gdy me oczy stykają się z innym oczyma tego świata, gdy słowno-liczbowy sygnał nadaję w eter jakby radiostacja, gdy sygnał ten odbierają cudze umysły, których nikt i nic nie może fedrować, uświadamiam swoją miałkość, zaś swoją Polskę zastaje murowaną, a zostawiam drewnianą. I jakże jest to liche, kruche, aż chce się powiedzieć, wybitnie nadwrażliwe drewno, którego już nie tarany nie muszą przemóc, a bramy zbudowane z tego surowca rozbije w najdrobniejszy pył jedynie powietrze wydmuchane z ust. I cały ten oto mój świat chętnie