Przejdź do głównej zawartości

Z mym umysłem rozmowa egzystencjalna - (nie) tylko o słowiańskich bogach

Wtorek, popołudnie obrócone już w wieczór, dzień był słoneczny, wieczorami jakby trochę bardziej czuć i widać górnośląski smog. Dziś, w ten właśnie wtorek, zwyczajny nad zwyczajnymi, słonecznymi nad słonecznymi, nachodzi mnie pewna myśl. W sobotę wybieram się na urodziny mojego przyjaciela, będziemy razem ok. 10 osób, prawie wszystkie osoby lepiej poznane przeze mnie, towarzyszące mi mniej lub bardziej intensywnie w kilku okresach mego schizożycia, w tym trwającym obecnie. Do soboty zostało jeszcze kilka dni, a ja się czuję, jakby szedł na śmierć, jak idący na ścięcie murtadd, który sprzeniewierzył się apostazją przeciw prawu Allaha. Czuję, jakby ci ludzie już nie ofiarowali mi swoim bytem, swoim jestestwem tej przenikliwej i cudownej radości, a przecież oni nie posyłają mnie jawnie lub ukrycie niechęci ani tym bardziej nienawiści. Co to znaczy, co jest metaforą tych myśli, czy to podświadomość mówi do mnie poetyckimi zagadkami? Na te myśli, zmieszane kolorem szarym z czarnym i pachnące smogiem Górnego Śląska, przychodzi mi do głowy psalm nr 42 z biblijnej Księgi Psalmów, tak sam pochodzący z tej księgi psalm nr 63 i psalm nr 130. Tak samo, jak łania pragnie ze strumienia z czterdziestego drugiego psalmu, tak samo moje ja pragnie poczucia sensu, jedności nie z żydowskim Adonai ani z chrześcijańskim Bogiem-Ojcem, ale z bogami słowiańskimi, w których tak bardzo chcę wierzyć, ale fizyczne i psychiczne bariery dość często mi to uniemożliwiają, może to duchowy znak, może ma mnie zmusić do czegoś, może mam spojrzeć poza punkt, w którym tkwię obecnie? Tak samo jak w sześćdziesiątym trzecim psalmie, szukam bogów słowiańskich, usiłuję w znakach i cudach natury dostrzec ich chwałę jak psalmista w tym dziele, coś, co pomoże mi się wyrwać z beznamiętności, która raz się okazuje beznamiętnością, a raz skrywanym smutkiem, wewnętrznym lamentem, łzami zgnębionej duszy, ale do cholery czym zgnębionej? Mimo mej schizofrenii mam dwie ręce, dwie nogi, nie jestem głuchy ani ślepy, a jednak coś tak strasznie bezimiennego gnębi jakimiś demonami mojego ducha, moje nadwrażliwe wnętrze, coś, co nie uleczy medycyna, a może i nawet psychologia. Tak samo jak w psalmie sto trzydziestym, gdzieś z bliżej nieznanej mi głębokości wołam do bogów naszej ziemi: "Usłyszcie jęk! Usłyszcie śmiech, drwiący z mego jęku, usłyszcie te oburzone głosy, piorunami trzaskającymi w ten przeraźliwy jęk, który tylko od tych piorunów jest co raz głośniejszy!" Lecz jest cisza, hałaśliwa cisza, która mnie przytłacza. Jest gdzieś na dnie mego ducha malutkie ognisko nadziei, przy którym może już w sobotę się ogrzeję, niech Bogi darzą, niech nadzieja nie umrze ostatnia! I was, schizofreników, zduszonych wszystkim, co nas otacza, proszę, byście się zwrócili w stronę duchowości, byście duchowością zwyciężyli przeciwności losu, by leki nie okazały się diabolicznym cieniem, chodzącym wszędzie za nami, a my się go bojącego, by duchowość współgrała z farmakoterapią. Może tak kiedyś będzie, dopóki żyjemy. Ale gdzieś poza kosmosem jest raj, gdzie zostaniemy uwolnieni od schizofrenii, bądźmy szczerzy, tu nas w 100% nic nas nie wyzwoli z ramion tej strasznej kobiety, i ten raj spotkamy, gdy tutaj po raz ostatni oddech wypłynie z naszych ust... ZE SCHIZOFRENICZNYM POZDROWIENIEM - SCHIZOMAN :)

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Nieskończone podróżowanie, które spokój ostracyzmowi poddaje

  To, co wyrasta w mojej duszy, ten korzeń jak rak toczący się, odbiera soki temu drzewu życia, które ma mnie uspokoić, zaprosić do pałacu mojego umysłu świetliste istoty, które krwawą bitwę obróci w pokojowe przymierze. Gdy czas goni nas, słyszymy na naszym spoconym karku jego ciężki i nierównomierny oddech. Ten neurotyzm ze schizofrenią zmieszany – jak te dwie skonfliktowane strony zaprosić do rokowań, pokazać im te mityczne centrum, w którym bojaźń nie wznieci płomieni urojeń, nie skuje lodem strachu przed odjeżdżającym autobusem czy pociągiem? W tych korzeniach krzyczy milczenie, które nie chce się bać świata, spełnić jego podstawowe oczekiwania, lecz perfekcjonizm drwi ze mnie, może powinienem medytować nad rzeką wrzeszczących lęków, i magiczną sztuczką obrócić tą rzekę w taflę jeziora, które zakryje głębiny mętne od schizofrenicznych orgii, a na jego powierzchni tylko spokój, spokój, który dla mnie może być pozbawiony wszelkich odcieni radości, lecz ten spokój chce na tron myśli

Rzecz o dialogu ze znajomą o imieniu Rzeczywistość

Gdy spoglądam w podniebną toń majowego wieczoru, gdy me oczy się zatapiają w jego ciemnych barwach, jakby ten nieboskłon zalany purpurą, przychodzi czas, by pogodzić się z rzeczywistością, by moja dusza przygotowała się na śmierć za życia, choć ona martwa i obumarła od wielu, wielu lat. Przychodzi czas, by pogodzić się z rzeczywistością, bo moja myśl, mój czyn i moje dzieło nikogo i niczego już nie zmienią, nie ofiarują one światu wartości, która zmieni żelazo w złoto. Nie wierzę już w politykę, nie wierzę już w misję moich wierszy, widzę niesprawiedliwość, której nie zgniotę w swoich rękach, a żaden z bogów ani duchów nie porazi jej haniebnych czynów i myśli ani słupem ognia, ani piorunem, ani morową zmorą czy śmiejącą się śmiercią. Przychodzi czas, by pogodzić się z rzeczywistością, by myśl złą i brzydzącą się niesprawiedliwością powierzyć twórczej sile Welesa, bym z jego mocą pokonał właśnie tą myśl złą i brzydzącą się niesprawiedliwością, bo w żadnych z dzieł, co ludzka ręka wykreo

Imperium odradzającej się śmierci

Nie stąpam po twardej ziemi – cały czas brodzę w bagnie miękkiego światopoglądu, jego brudna i mętna toń woła moje myśli, woła za pewnym gruntem, za Ceroklisem*, by ten grunt wydawał realne plony, soczyste i doskonałe w smaku, lecz cały czas jest on pochłaniany przez tętniący gigantycznym ogniem żar Heliosa**. W mym umyśle chcę mieć swoją twierdzą, zbudowaną z najtwardszego kamienia, a nie ze spróchniałego drewna, którego gnębi notoryczna i nieustępliwa śmierć. Gdy me oczy stykają się z innym oczyma tego świata, gdy słowno-liczbowy sygnał nadaję w eter jakby radiostacja, gdy sygnał ten odbierają cudze umysły, których nikt i nic nie może fedrować, uświadamiam swoją miałkość, zaś swoją Polskę zastaje murowaną, a zostawiam drewnianą. I jakże jest to liche, kruche, aż chce się powiedzieć, wybitnie nadwrażliwe drewno, którego już nie tarany nie muszą przemóc, a bramy zbudowane z tego surowca rozbije w najdrobniejszy pył jedynie powietrze wydmuchane z ust. I cały ten oto mój świat chętnie