Przejdź do głównej zawartości

Toszecka enklawa niezwykłości cz.I. Druga połowa lutego 2008.

14 lutego 2008 roku – data ta będzie przeze mnie zapamiętana aż do końca dni mego schizożycia. Wtedy wyruszyłem do Toszka, kilkanaście kilometrów od Gliwic do miejsca, gdzie jak się potem okazało, odnalazłem potrzebną mi pomoc, choć nie była to pomoc, którą oczekiwałem. Pierwsze trzy dni słabo pamiętam, byłem jeszcze wtedy pogrążony w schizofrenicznym delirium tremens, które zafundował mi mój szalony umysł. Pamiętam dziś typowe, PRL-owskie wyposażenie IV oddziału szpitala psychiatrycznego w Toszku. Wtedy jeszcze na to nie zwracałem uwagi, ale w późniejszych latach się okazało, że to najbardziej zostawiło ślad w mojej psychice. Pamiętam też ludzi snujących się po korytarzu IV oddziału – niektórzy w furorze, nie zwracający uwagi na innych, nieświadomi tego, że nie są tymi „normalnymi”, inni pozbawieni chęci życia, którzy zagubili gdzieś w wędrówce po Jawii sens życia, i w komunistycznym otoczeniu tegoż oddziału usiłujący odnaleźć choć cień szansy na odzyskanie sensu swego bytu w tym świecie. Do dziś pamiętam A. i drugiego A., obaj z Gliwic, to oni spowodowali, że w ścianach IV oddziału odnalazłem znów tą wybitnie nieokreśloną radość życia, może też dlatego, że byłem wolny od szkolnych obowiązków, wtedy gardziłem nią, późniejsze czasy pokazały, że w sumie było to nieuzasadnione, bo były to piękne chwile życia, słońce cały czas świeciło, nawet, gdy jesienna szarość panowała dookoła, a księżyc wspierany słoneczną światłością boską wskazywał mi w trujących mrokach drogi, po którymi czując się bezpiecznie, chadzałem i podziwiałem leniwie nocne widoki. Wrócić wtedy, do czasów liceum, to nierealne marzenie jak wehikuł czasu, niczym w piosence Dżemu i niczym w powieści Wells'a właśnie nawiązującymi tytułami do maszyny, która wędruje między różnymi okresami czasu i która pozwala odnaleźć niepowtarzalny klimat ukochanych dni przeszłości. W pamięci też zapisały się wiersze, które pisałem w szpitalu, wiersze dziwne i okropnie skomplikowane, jak wtedy moje schizomyśli. Wstyd się przyznać, ale dziś nie umiem ich dokładnie zinterpretować, mimo, że to moje dzieła. Ma pamięć skutecznie też zanotowała pobyty w sali telewizyjnej, gdzie oglądałem z innymi pacjentami mecz Polska – Estonia, który rozegrał się bodajże we Wronkach. Po raz pierwszy też przeczytałem w toszeckiej enklawie niezwykłości „Kroniki marsjańskie” Ray'a Bradbury'ego – tak jak marsjańska cywilizacja była stopniowo niszczona przez Ziemian, tak moje ja była niszczone przez schizofrenicznego demona, ale wtedy był to już czas, kiedy, jak to wcześniej określiłem, przywrócona została mi świadomość rzeczy poprzednich, i powoli w mym umyśle krystalizowała się myśl, że przez tego przewrotnego demona narobiłem szkód – sobie i innym, żałowałem tego, co uczyniłem przez moją schizofrenię innym osobom, ale dlaczego tak się stało dopiero po pół roku? Czy mogłem wcześniej coś zrobić? Czy na pewno wszystko to moja wina? Tego już nie potrafię ocenić.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Nieskończone podróżowanie, które spokój ostracyzmowi poddaje

  To, co wyrasta w mojej duszy, ten korzeń jak rak toczący się, odbiera soki temu drzewu życia, które ma mnie uspokoić, zaprosić do pałacu mojego umysłu świetliste istoty, które krwawą bitwę obróci w pokojowe przymierze. Gdy czas goni nas, słyszymy na naszym spoconym karku jego ciężki i nierównomierny oddech. Ten neurotyzm ze schizofrenią zmieszany – jak te dwie skonfliktowane strony zaprosić do rokowań, pokazać im te mityczne centrum, w którym bojaźń nie wznieci płomieni urojeń, nie skuje lodem strachu przed odjeżdżającym autobusem czy pociągiem? W tych korzeniach krzyczy milczenie, które nie chce się bać świata, spełnić jego podstawowe oczekiwania, lecz perfekcjonizm drwi ze mnie, może powinienem medytować nad rzeką wrzeszczących lęków, i magiczną sztuczką obrócić tą rzekę w taflę jeziora, które zakryje głębiny mętne od schizofrenicznych orgii, a na jego powierzchni tylko spokój, spokój, który dla mnie może być pozbawiony wszelkich odcieni radości, lecz ten spokój chce na tron myśli

Rzecz o dialogu ze znajomą o imieniu Rzeczywistość

Gdy spoglądam w podniebną toń majowego wieczoru, gdy me oczy się zatapiają w jego ciemnych barwach, jakby ten nieboskłon zalany purpurą, przychodzi czas, by pogodzić się z rzeczywistością, by moja dusza przygotowała się na śmierć za życia, choć ona martwa i obumarła od wielu, wielu lat. Przychodzi czas, by pogodzić się z rzeczywistością, bo moja myśl, mój czyn i moje dzieło nikogo i niczego już nie zmienią, nie ofiarują one światu wartości, która zmieni żelazo w złoto. Nie wierzę już w politykę, nie wierzę już w misję moich wierszy, widzę niesprawiedliwość, której nie zgniotę w swoich rękach, a żaden z bogów ani duchów nie porazi jej haniebnych czynów i myśli ani słupem ognia, ani piorunem, ani morową zmorą czy śmiejącą się śmiercią. Przychodzi czas, by pogodzić się z rzeczywistością, by myśl złą i brzydzącą się niesprawiedliwością powierzyć twórczej sile Welesa, bym z jego mocą pokonał właśnie tą myśl złą i brzydzącą się niesprawiedliwością, bo w żadnych z dzieł, co ludzka ręka wykreo

Imperium odradzającej się śmierci

Nie stąpam po twardej ziemi – cały czas brodzę w bagnie miękkiego światopoglądu, jego brudna i mętna toń woła moje myśli, woła za pewnym gruntem, za Ceroklisem*, by ten grunt wydawał realne plony, soczyste i doskonałe w smaku, lecz cały czas jest on pochłaniany przez tętniący gigantycznym ogniem żar Heliosa**. W mym umyśle chcę mieć swoją twierdzą, zbudowaną z najtwardszego kamienia, a nie ze spróchniałego drewna, którego gnębi notoryczna i nieustępliwa śmierć. Gdy me oczy stykają się z innym oczyma tego świata, gdy słowno-liczbowy sygnał nadaję w eter jakby radiostacja, gdy sygnał ten odbierają cudze umysły, których nikt i nic nie może fedrować, uświadamiam swoją miałkość, zaś swoją Polskę zastaje murowaną, a zostawiam drewnianą. I jakże jest to liche, kruche, aż chce się powiedzieć, wybitnie nadwrażliwe drewno, którego już nie tarany nie muszą przemóc, a bramy zbudowane z tego surowca rozbije w najdrobniejszy pył jedynie powietrze wydmuchane z ust. I cały ten oto mój świat chętnie