Przejdź do głównej zawartości

Wieczór krzyku, który chce być usłyszany

 Wieczór. Smoła zalała niebo, nie dojrzysz w nim życiodajnego miodu - słońca, co jego kreacje cieszą nas, wzbudzają wiatr podziwu, co smaga delikatnie te (nad)naturalna budowle, pod których cieniem często odpoczywamy. Wieczór ten nie wzbudził szabatowej rozkoszy, urzekająca jak Afrodyta, lecz łzy. Łzy spływały po policzkach jak strumyki, w której toni wybucha bezradność, a w mózgu głosy palą jak diabelskie piętno, co oczy wprawia w przerażenie, patrzą proste w puste oblicze ciemności. Nagle głos w ciało się przebrał, czy to jakby słowo ciałem się stało? Może i tak, ciałogłos jak telegram przesłał mi wiadomość: "Jak ty sobie dasz radę w pracy?". A łzy ciekły, moim łożem madejowym się stały, a łzy kazały mi na nim odpoczywać jak na szczycie Gerlachu, nad brazylijską, oceaniczną plażą. A wieczór, choć cichy, choć bez miejskich znaków, to grzmiał, i te łzy brukowały w trudzie i znoju drogą do spokoju, jak odnaleźć swoją jaźń w egzystencjalnych liniach świata, która linia doprowadzi do tej nirwany spoza tej wyrazistej, acz i beznadziejnie normalnej czasoprzestrzeni? Płacz cicho się rozchodził po kubaturze pokoju: "jak światu ofiarować me poświęcenie, kiedy głosy plują na mnie, na stracenie mnie znowu wydają, a wieczór podjudza je jak miernej klasy polityk, by łzy(dla spokoju?) uwolnić spod zmęczonych powiek?". Płacz ustaje, ostatnia łza starta niczym na proch, niech ten proch nie miesza się z liniami życia! By znowu dać światu papkę, a nie smaczną i pożywną potrawę! Sen przyszedł, lecz czy ten sen uleczył? Płacz zawsze leczy, ale płacz tego świata nie uleczy, a głosy z pustki dnia zawsze wrócą, lecz niech ten powrót nie będzie głośny jak te walki miejskie, co sieją truciznę w rzeczywistości, i rozsiewają jad w moim umyśle. Niech dobro w złu świata nie przemija!

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Nieskończone podróżowanie, które spokój ostracyzmowi poddaje

  To, co wyrasta w mojej duszy, ten korzeń jak rak toczący się, odbiera soki temu drzewu życia, które ma mnie uspokoić, zaprosić do pałacu mojego umysłu świetliste istoty, które krwawą bitwę obróci w pokojowe przymierze. Gdy czas goni nas, słyszymy na naszym spoconym karku jego ciężki i nierównomierny oddech. Ten neurotyzm ze schizofrenią zmieszany – jak te dwie skonfliktowane strony zaprosić do rokowań, pokazać im te mityczne centrum, w którym bojaźń nie wznieci płomieni urojeń, nie skuje lodem strachu przed odjeżdżającym autobusem czy pociągiem? W tych korzeniach krzyczy milczenie, które nie chce się bać świata, spełnić jego podstawowe oczekiwania, lecz perfekcjonizm drwi ze mnie, może powinienem medytować nad rzeką wrzeszczących lęków, i magiczną sztuczką obrócić tą rzekę w taflę jeziora, które zakryje głębiny mętne od schizofrenicznych orgii, a na jego powierzchni tylko spokój, spokój, który dla mnie może być pozbawiony wszelkich odcieni radości, lecz ten spokój chce na tron myśli

Rzecz o dialogu ze znajomą o imieniu Rzeczywistość

Gdy spoglądam w podniebną toń majowego wieczoru, gdy me oczy się zatapiają w jego ciemnych barwach, jakby ten nieboskłon zalany purpurą, przychodzi czas, by pogodzić się z rzeczywistością, by moja dusza przygotowała się na śmierć za życia, choć ona martwa i obumarła od wielu, wielu lat. Przychodzi czas, by pogodzić się z rzeczywistością, bo moja myśl, mój czyn i moje dzieło nikogo i niczego już nie zmienią, nie ofiarują one światu wartości, która zmieni żelazo w złoto. Nie wierzę już w politykę, nie wierzę już w misję moich wierszy, widzę niesprawiedliwość, której nie zgniotę w swoich rękach, a żaden z bogów ani duchów nie porazi jej haniebnych czynów i myśli ani słupem ognia, ani piorunem, ani morową zmorą czy śmiejącą się śmiercią. Przychodzi czas, by pogodzić się z rzeczywistością, by myśl złą i brzydzącą się niesprawiedliwością powierzyć twórczej sile Welesa, bym z jego mocą pokonał właśnie tą myśl złą i brzydzącą się niesprawiedliwością, bo w żadnych z dzieł, co ludzka ręka wykreo

Imperium odradzającej się śmierci

Nie stąpam po twardej ziemi – cały czas brodzę w bagnie miękkiego światopoglądu, jego brudna i mętna toń woła moje myśli, woła za pewnym gruntem, za Ceroklisem*, by ten grunt wydawał realne plony, soczyste i doskonałe w smaku, lecz cały czas jest on pochłaniany przez tętniący gigantycznym ogniem żar Heliosa**. W mym umyśle chcę mieć swoją twierdzą, zbudowaną z najtwardszego kamienia, a nie ze spróchniałego drewna, którego gnębi notoryczna i nieustępliwa śmierć. Gdy me oczy stykają się z innym oczyma tego świata, gdy słowno-liczbowy sygnał nadaję w eter jakby radiostacja, gdy sygnał ten odbierają cudze umysły, których nikt i nic nie może fedrować, uświadamiam swoją miałkość, zaś swoją Polskę zastaje murowaną, a zostawiam drewnianą. I jakże jest to liche, kruche, aż chce się powiedzieć, wybitnie nadwrażliwe drewno, którego już nie tarany nie muszą przemóc, a bramy zbudowane z tego surowca rozbije w najdrobniejszy pył jedynie powietrze wydmuchane z ust. I cały ten oto mój świat chętnie