Przejdź do głównej zawartości

Rzecz o dialogu ze znajomą o imieniu Rzeczywistość

Gdy spoglądam w podniebną toń majowego wieczoru, gdy me oczy się zatapiają w jego ciemnych barwach, jakby ten nieboskłon zalany purpurą, przychodzi czas, by pogodzić się z rzeczywistością, by moja dusza przygotowała się na śmierć za życia, choć ona martwa i obumarła od wielu, wielu lat. Przychodzi czas, by pogodzić się z rzeczywistością, bo moja myśl, mój czyn i moje dzieło nikogo i niczego już nie zmienią, nie ofiarują one światu wartości, która zmieni żelazo w złoto. Nie wierzę już w politykę, nie wierzę już w misję moich wierszy, widzę niesprawiedliwość, której nie zgniotę w swoich rękach, a żaden z bogów ani duchów nie porazi jej haniebnych czynów i myśli ani słupem ognia, ani piorunem, ani morową zmorą czy śmiejącą się śmiercią. Przychodzi czas, by pogodzić się z rzeczywistością, by myśl złą i brzydzącą się niesprawiedliwością powierzyć twórczej sile Welesa, bym z jego mocą pokonał właśnie tą myśl złą i brzydzącą się niesprawiedliwością, bo w żadnych z dzieł, co ludzka ręka wykreowała dla pociechy świata, nie znajdę nadnaturalnej cząstki, która sprawi ten świat lepszym i radośniejszym. Tak nie ma, tak nie będzie, i przede wszystkim, tak nigdy nie było, więc co taki Schizoman zmieni? Jedynie piosenkę na playliście albo płytę w odtwarzaczu CD 😜. Choć napisałem dla naszego świata, że ludzka rzecz to bezwartościowy proch, to muzyka i wiara sprawiają, że dalej jadę tym starym, rozpi*rdalającym się autem po kocich łbach mojego życia, męczę się na drogach tego świata, nie odnajdując mej oazy sięgającej aż wrót śmierci. Lecz oazy mej nie zobaczę na pustyni swojego życia, lecz oaza jak raj mój, to stan umysłu. Raj mój odnajdę w sośnie mazowiecko-małopolskich lasów oraz brzozie i dębie górnośląskich lasów. Masz, Schizomanie dla kogo żyć, nie żyjesz dla rzeczywistości, a ona nie żyje dla ciebie, lecz żyjesz dla innych wartości, których ty nie dotkniesz, a one swym kojącym dotykiem uleczą twoją duszę. Lecz dzisiaj jeszcze o tym nie wiesz, lecz dzisiaj jeszcze widzisz tylko ich mgliste sylwetki na odległym, nieuchwytnym dla nikogo i niczego horyzoncie. Dalej moja dłoń będzie pisać szeregi liter, układające się w wiersze i w te pararefleksje, które czytacie, dalej będą wesołe i smutne, filozoficzne i nad esencją naszych żywotów się pochylające, bo ta rzeka musi znaleźć ujście do morza wszystkich naszych umysłów, dalej moja myśl będzie krążyła wokół doczesnych spraw świata, lecz złotego berła zbawienia już mieć nie będą, a ukutą z twardej skały koronę codzienności. Bo przychodzi czas, by pogodzić się z rzeczywistością i od jej jaźni być dalekim i zdystansowanym. Lecz czy wszystkie te słowa to nie pył, co wiatr w powietrzu i tak bezszelestnie rozwieje i zaniknie jak gorące, spływające po policzkach łzy w czystym, błękitnym stawie pośród parkowych drzew?

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Nieskończone podróżowanie, które spokój ostracyzmowi poddaje

  To, co wyrasta w mojej duszy, ten korzeń jak rak toczący się, odbiera soki temu drzewu życia, które ma mnie uspokoić, zaprosić do pałacu mojego umysłu świetliste istoty, które krwawą bitwę obróci w pokojowe przymierze. Gdy czas goni nas, słyszymy na naszym spoconym karku jego ciężki i nierównomierny oddech. Ten neurotyzm ze schizofrenią zmieszany – jak te dwie skonfliktowane strony zaprosić do rokowań, pokazać im te mityczne centrum, w którym bojaźń nie wznieci płomieni urojeń, nie skuje lodem strachu przed odjeżdżającym autobusem czy pociągiem? W tych korzeniach krzyczy milczenie, które nie chce się bać świata, spełnić jego podstawowe oczekiwania, lecz perfekcjonizm drwi ze mnie, może powinienem medytować nad rzeką wrzeszczących lęków, i magiczną sztuczką obrócić tą rzekę w taflę jeziora, które zakryje głębiny mętne od schizofrenicznych orgii, a na jego powierzchni tylko spokój, spokój, który dla mnie może być pozbawiony wszelkich odcieni radości, lecz ten spokój chce na tron myśli

Imperium odradzającej się śmierci

Nie stąpam po twardej ziemi – cały czas brodzę w bagnie miękkiego światopoglądu, jego brudna i mętna toń woła moje myśli, woła za pewnym gruntem, za Ceroklisem*, by ten grunt wydawał realne plony, soczyste i doskonałe w smaku, lecz cały czas jest on pochłaniany przez tętniący gigantycznym ogniem żar Heliosa**. W mym umyśle chcę mieć swoją twierdzą, zbudowaną z najtwardszego kamienia, a nie ze spróchniałego drewna, którego gnębi notoryczna i nieustępliwa śmierć. Gdy me oczy stykają się z innym oczyma tego świata, gdy słowno-liczbowy sygnał nadaję w eter jakby radiostacja, gdy sygnał ten odbierają cudze umysły, których nikt i nic nie może fedrować, uświadamiam swoją miałkość, zaś swoją Polskę zastaje murowaną, a zostawiam drewnianą. I jakże jest to liche, kruche, aż chce się powiedzieć, wybitnie nadwrażliwe drewno, którego już nie tarany nie muszą przemóc, a bramy zbudowane z tego surowca rozbije w najdrobniejszy pył jedynie powietrze wydmuchane z ust. I cały ten oto mój świat chętnie