Przejdź do głównej zawartości

Ślepnąc od świateł prawdy

 Łzy spływają do jeziora moich lęków i pragnień, wzbierają się jak w powodzi, która uczestniczy w obławie, by osaczyć moje lękliwe myśli. Słońce jak światło prawdy, po latach katorgi za chmurnymi, szarymi, morskimi rozlewiskami pragnie w trumfie wkroczyć jak Mesjasz do Jerozolimy, chce jak w izraelskim proroctwie odbudować w moim leniwym umyśle świątynię, na powrót po tysiącach dni, tysiącach dni jak tysiącach lat składać żertwy na ołtarzu kadzielnym, którego uzdrowicielskie dymy w moich nozdrzach chcą wzbudzić śmierć nocnej schizofrenii, która za dni odradza się ku przyjemności mojego bólu, chcą wzbudzić korzenie, z których wyrośnie jak drzewko oliwne życie, które nie będzie pożerało samo siebie. Po tysiącach dni jak po tysiącach lat w świątyni znów składać trzeby na ołtarzu ofiarnym, którego libacja wleje w moje żyły złote potoki odwagi, którego całopalenie miłosny, rozkoszny pokój wprowadzi do rajskich przestrzeni, gdzie na ich łożach w kojącym cieple można podziwiać i kontemplować te widoki natury, których flora przegania w pustkę pełną dotkliwej pustki oskarżycielski ton uczuć, przyspieszonego oddechu duszy, które wypić jak mleko i miód na horyzoncie światła życia, za którym w lawie frustracji nie popłynie płacz beznadziei, a lawa ta stanowczo, w swym manipulacyjnym szyku, przykryje starożytne miasta, zabierając w zapach powietrza ich dusze i zmarnowane ciała. A te dusze i zmarnowane ciała to ja, który odrzucił anielskie objawienie, zaprzedając za nikczemne srebrniki Judasza możnym tego świata, co wzbogacili się na bólu i trudzie innych, z łez tłoczący słodkie, czerwone wino satysfakcję dając obłudnemu podniebieniu, w którym czarny język wyplata jak kosze kłamliwe i poplątane od obłędu gnuśności słowa. To moja śmierć, w transmigracji wzlatuję jak jastrząb w członki kolejnego ciała, którego wyrok to lęk, i ono musi odkupić winy w celi więzienia, w którego brahmaćarji musi spełnić swoje pustynne obietnice. Niech bojaźń przejdzie przeze mnie bez śladu na mokradłach schizofrenicznego strachu, niech bojaźń nie wyryje na mojej skórze blizn, których pieczenie i drętwienie nie obnaży uśmiechu, tańczącego zapamiętale na mej twarzy, w walce ja Ragnaroeku mierzącego się z podstępnym lękiem, niech odrodzi się nieskażone fałszem życie! Niech ci dwojga błogosławionych - odwaga i miłość, wzniesie pomnik jak z kart kronik i zapisków, trwalszy niźli ze spiżu. 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Nieskończone podróżowanie, które spokój ostracyzmowi poddaje

  To, co wyrasta w mojej duszy, ten korzeń jak rak toczący się, odbiera soki temu drzewu życia, które ma mnie uspokoić, zaprosić do pałacu mojego umysłu świetliste istoty, które krwawą bitwę obróci w pokojowe przymierze. Gdy czas goni nas, słyszymy na naszym spoconym karku jego ciężki i nierównomierny oddech. Ten neurotyzm ze schizofrenią zmieszany – jak te dwie skonfliktowane strony zaprosić do rokowań, pokazać im te mityczne centrum, w którym bojaźń nie wznieci płomieni urojeń, nie skuje lodem strachu przed odjeżdżającym autobusem czy pociągiem? W tych korzeniach krzyczy milczenie, które nie chce się bać świata, spełnić jego podstawowe oczekiwania, lecz perfekcjonizm drwi ze mnie, może powinienem medytować nad rzeką wrzeszczących lęków, i magiczną sztuczką obrócić tą rzekę w taflę jeziora, które zakryje głębiny mętne od schizofrenicznych orgii, a na jego powierzchni tylko spokój, spokój, który dla mnie może być pozbawiony wszelkich odcieni radości, lecz ten spokój chce na tron myśli

Rzecz o dialogu ze znajomą o imieniu Rzeczywistość

Gdy spoglądam w podniebną toń majowego wieczoru, gdy me oczy się zatapiają w jego ciemnych barwach, jakby ten nieboskłon zalany purpurą, przychodzi czas, by pogodzić się z rzeczywistością, by moja dusza przygotowała się na śmierć za życia, choć ona martwa i obumarła od wielu, wielu lat. Przychodzi czas, by pogodzić się z rzeczywistością, bo moja myśl, mój czyn i moje dzieło nikogo i niczego już nie zmienią, nie ofiarują one światu wartości, która zmieni żelazo w złoto. Nie wierzę już w politykę, nie wierzę już w misję moich wierszy, widzę niesprawiedliwość, której nie zgniotę w swoich rękach, a żaden z bogów ani duchów nie porazi jej haniebnych czynów i myśli ani słupem ognia, ani piorunem, ani morową zmorą czy śmiejącą się śmiercią. Przychodzi czas, by pogodzić się z rzeczywistością, by myśl złą i brzydzącą się niesprawiedliwością powierzyć twórczej sile Welesa, bym z jego mocą pokonał właśnie tą myśl złą i brzydzącą się niesprawiedliwością, bo w żadnych z dzieł, co ludzka ręka wykreo

Imperium odradzającej się śmierci

Nie stąpam po twardej ziemi – cały czas brodzę w bagnie miękkiego światopoglądu, jego brudna i mętna toń woła moje myśli, woła za pewnym gruntem, za Ceroklisem*, by ten grunt wydawał realne plony, soczyste i doskonałe w smaku, lecz cały czas jest on pochłaniany przez tętniący gigantycznym ogniem żar Heliosa**. W mym umyśle chcę mieć swoją twierdzą, zbudowaną z najtwardszego kamienia, a nie ze spróchniałego drewna, którego gnębi notoryczna i nieustępliwa śmierć. Gdy me oczy stykają się z innym oczyma tego świata, gdy słowno-liczbowy sygnał nadaję w eter jakby radiostacja, gdy sygnał ten odbierają cudze umysły, których nikt i nic nie może fedrować, uświadamiam swoją miałkość, zaś swoją Polskę zastaje murowaną, a zostawiam drewnianą. I jakże jest to liche, kruche, aż chce się powiedzieć, wybitnie nadwrażliwe drewno, którego już nie tarany nie muszą przemóc, a bramy zbudowane z tego surowca rozbije w najdrobniejszy pył jedynie powietrze wydmuchane z ust. I cały ten oto mój świat chętnie