Przejdź do głównej zawartości

Wola schizofrenii

 Dzień gasnący, który przegania wieczór. I znów nastał ten wieczór, przed którym me myśli uciekają. Schizofrenia znów bitwę wygrała, muszę jej pozwolić zademonstrować siłę, muszę jej pozwolić ograbić mnie z głosów i halucynacji. Jak rozcapierzone palce wbijają się we mnie drogi, każda z nich się wydłuża i z ograniczonego czasu wieczność się kreuje, tak potwornie kreuje, że muszę uciekać, lecz dokąd? Do pól malowanych złotem pszenicy? Toż to pustynne pustkowie! Lęk we mnie pulsuje, uderzenia pasożytniczego lęku jak dające życie uderzenia serca. Jak rozcapierzone palce wbijają się we mnie drogi, przerażenie ukonstytuowane, narkotyczne piekło - oto, z czego fizyczność nie może się uwolnić. Chcę jechać dalej jak w mickewiczowskich "Sonetach krymskich", chcę iść dalej, jak nowotestamentalny dobry żołnierz Jezusa Chrystusa. Jednak tworzy się mgła, która miesza szlaki. Gdzież uciekać przed niszczycielskim imperializmem głosów, gdzież uciekać przed szalejącymi lękami? Wieczorze, przemiń! Po cóż głosy mają wprowadzać rządy, które treści nie mają, kształtów znanych i kształtnych? Głosy i lęki: wspomnienia się dobijają, seksualność się dobija, chaos wszystkiego i niczego się dobija, tutaj, do drzwi umysłu, oblężonego przez bezwzględność schizofrenii. Jak to przetrwać, w tych ciekawych czasach, które raz po raz do mnie przybywają? Taka wola umysłu, aby anarchistyczne prawo schizofrenii czasami wygrywało bitwę w powstaniu leków i terapii, przegrywam jeden dzień, by wygrać je cztery. Lecz porażka ma bardziej wyraźny smak niż zwycięstwo, które niknie na nocnym horyzoncie życia. I gdzie mam wołać, wykrzyczeć schizofrenię? Do pustych, niebiańskich dróg? Do bogów pozbawionych boskości? Ostatecznie jeden dzień muszę wygrać, by wygrać je cztery. 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Nieskończone podróżowanie, które spokój ostracyzmowi poddaje

  To, co wyrasta w mojej duszy, ten korzeń jak rak toczący się, odbiera soki temu drzewu życia, które ma mnie uspokoić, zaprosić do pałacu mojego umysłu świetliste istoty, które krwawą bitwę obróci w pokojowe przymierze. Gdy czas goni nas, słyszymy na naszym spoconym karku jego ciężki i nierównomierny oddech. Ten neurotyzm ze schizofrenią zmieszany – jak te dwie skonfliktowane strony zaprosić do rokowań, pokazać im te mityczne centrum, w którym bojaźń nie wznieci płomieni urojeń, nie skuje lodem strachu przed odjeżdżającym autobusem czy pociągiem? W tych korzeniach krzyczy milczenie, które nie chce się bać świata, spełnić jego podstawowe oczekiwania, lecz perfekcjonizm drwi ze mnie, może powinienem medytować nad rzeką wrzeszczących lęków, i magiczną sztuczką obrócić tą rzekę w taflę jeziora, które zakryje głębiny mętne od schizofrenicznych orgii, a na jego powierzchni tylko spokój, spokój, który dla mnie może być pozbawiony wszelkich odcieni radości, lecz ten spokój chce na tron myśli

Rzecz o dialogu ze znajomą o imieniu Rzeczywistość

Gdy spoglądam w podniebną toń majowego wieczoru, gdy me oczy się zatapiają w jego ciemnych barwach, jakby ten nieboskłon zalany purpurą, przychodzi czas, by pogodzić się z rzeczywistością, by moja dusza przygotowała się na śmierć za życia, choć ona martwa i obumarła od wielu, wielu lat. Przychodzi czas, by pogodzić się z rzeczywistością, bo moja myśl, mój czyn i moje dzieło nikogo i niczego już nie zmienią, nie ofiarują one światu wartości, która zmieni żelazo w złoto. Nie wierzę już w politykę, nie wierzę już w misję moich wierszy, widzę niesprawiedliwość, której nie zgniotę w swoich rękach, a żaden z bogów ani duchów nie porazi jej haniebnych czynów i myśli ani słupem ognia, ani piorunem, ani morową zmorą czy śmiejącą się śmiercią. Przychodzi czas, by pogodzić się z rzeczywistością, by myśl złą i brzydzącą się niesprawiedliwością powierzyć twórczej sile Welesa, bym z jego mocą pokonał właśnie tą myśl złą i brzydzącą się niesprawiedliwością, bo w żadnych z dzieł, co ludzka ręka wykreo

Imperium odradzającej się śmierci

Nie stąpam po twardej ziemi – cały czas brodzę w bagnie miękkiego światopoglądu, jego brudna i mętna toń woła moje myśli, woła za pewnym gruntem, za Ceroklisem*, by ten grunt wydawał realne plony, soczyste i doskonałe w smaku, lecz cały czas jest on pochłaniany przez tętniący gigantycznym ogniem żar Heliosa**. W mym umyśle chcę mieć swoją twierdzą, zbudowaną z najtwardszego kamienia, a nie ze spróchniałego drewna, którego gnębi notoryczna i nieustępliwa śmierć. Gdy me oczy stykają się z innym oczyma tego świata, gdy słowno-liczbowy sygnał nadaję w eter jakby radiostacja, gdy sygnał ten odbierają cudze umysły, których nikt i nic nie może fedrować, uświadamiam swoją miałkość, zaś swoją Polskę zastaje murowaną, a zostawiam drewnianą. I jakże jest to liche, kruche, aż chce się powiedzieć, wybitnie nadwrażliwe drewno, którego już nie tarany nie muszą przemóc, a bramy zbudowane z tego surowca rozbije w najdrobniejszy pył jedynie powietrze wydmuchane z ust. I cały ten oto mój świat chętnie