Przejdź do głównej zawartości

W ogniu serc, w ofierze tej absurdalnej kobiecie

 Cóż mi po tobie, królowo schizofrenio, że wskazujesz mi transcendentalny nieboskłon, że swą ręką wskazujesz mi te pola powabne, gdzie w słońcu skąpana odpoczywa moja dusza, że swą dłonią ukazujesz jaśniejący las, którego miriady drzew mają być mym błogim azylem, kiedy myśl prześladuje mój umysł, że ta wrażliwość, którą wzniosłaś, królowo schizofrenio, na piedestał, by odziała się w królewskie szaty i by nad głową utwierdzić aureolę, świadomość przynosi memu męczliwemu życiu, że ona jest klątwą, której heretyckie słowa mówią, że nie wpisuję się w narody tego świata, że narody tego świata obojętnym wzrokiem malują ciebie, wrażliwości tak piękna, tak złota, tak umajona szlachetnymi kamieniami, że aż straszna, że aż twój wzrok orientalny ukłon każe bić zawzięcie w ścianę ziemi. Nie mi już powierzyć ducha schizofrenika Welesowi, tym bogom odległym już o wieki stąd, nie mi już powierzyć ducha gdzieś może majaczącego w chmurach, który cierpliwie i łagodnie czeka na kolejny krok inkarnacji. Kolejna idea kamieniem bez gorejącej uczuciowości się stała, kolejny czyn romantyczny, a nie pozytywistyczny się okazał, zimnym słońcem z martwym jądrem, więc czemu me myśli i ciało mają ufać, by rozpłynąć się w słodkich oparach radości, w trzeźwym winie, w zdrowym narkotyku? W dniu następnym królujesz ty, władczyni schizofrenio, w dniu kolejnym metafizyczny nieboskłon mi ukażesz, lecz jak trwać mam jako róża w pustynnym krajobrazie, lecz jak trwać mam jako człowiek, który mieszka na Plutonie w głuchym kosmosie, a myśli niespokojne sięgają powłok Ziemi?

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Nieskończone podróżowanie, które spokój ostracyzmowi poddaje

  To, co wyrasta w mojej duszy, ten korzeń jak rak toczący się, odbiera soki temu drzewu życia, które ma mnie uspokoić, zaprosić do pałacu mojego umysłu świetliste istoty, które krwawą bitwę obróci w pokojowe przymierze. Gdy czas goni nas, słyszymy na naszym spoconym karku jego ciężki i nierównomierny oddech. Ten neurotyzm ze schizofrenią zmieszany – jak te dwie skonfliktowane strony zaprosić do rokowań, pokazać im te mityczne centrum, w którym bojaźń nie wznieci płomieni urojeń, nie skuje lodem strachu przed odjeżdżającym autobusem czy pociągiem? W tych korzeniach krzyczy milczenie, które nie chce się bać świata, spełnić jego podstawowe oczekiwania, lecz perfekcjonizm drwi ze mnie, może powinienem medytować nad rzeką wrzeszczących lęków, i magiczną sztuczką obrócić tą rzekę w taflę jeziora, które zakryje głębiny mętne od schizofrenicznych orgii, a na jego powierzchni tylko spokój, spokój, który dla mnie może być pozbawiony wszelkich odcieni radości, lecz ten spokój chce na tron myśli

Rzecz o dialogu ze znajomą o imieniu Rzeczywistość

Gdy spoglądam w podniebną toń majowego wieczoru, gdy me oczy się zatapiają w jego ciemnych barwach, jakby ten nieboskłon zalany purpurą, przychodzi czas, by pogodzić się z rzeczywistością, by moja dusza przygotowała się na śmierć za życia, choć ona martwa i obumarła od wielu, wielu lat. Przychodzi czas, by pogodzić się z rzeczywistością, bo moja myśl, mój czyn i moje dzieło nikogo i niczego już nie zmienią, nie ofiarują one światu wartości, która zmieni żelazo w złoto. Nie wierzę już w politykę, nie wierzę już w misję moich wierszy, widzę niesprawiedliwość, której nie zgniotę w swoich rękach, a żaden z bogów ani duchów nie porazi jej haniebnych czynów i myśli ani słupem ognia, ani piorunem, ani morową zmorą czy śmiejącą się śmiercią. Przychodzi czas, by pogodzić się z rzeczywistością, by myśl złą i brzydzącą się niesprawiedliwością powierzyć twórczej sile Welesa, bym z jego mocą pokonał właśnie tą myśl złą i brzydzącą się niesprawiedliwością, bo w żadnych z dzieł, co ludzka ręka wykreo

Imperium odradzającej się śmierci

Nie stąpam po twardej ziemi – cały czas brodzę w bagnie miękkiego światopoglądu, jego brudna i mętna toń woła moje myśli, woła za pewnym gruntem, za Ceroklisem*, by ten grunt wydawał realne plony, soczyste i doskonałe w smaku, lecz cały czas jest on pochłaniany przez tętniący gigantycznym ogniem żar Heliosa**. W mym umyśle chcę mieć swoją twierdzą, zbudowaną z najtwardszego kamienia, a nie ze spróchniałego drewna, którego gnębi notoryczna i nieustępliwa śmierć. Gdy me oczy stykają się z innym oczyma tego świata, gdy słowno-liczbowy sygnał nadaję w eter jakby radiostacja, gdy sygnał ten odbierają cudze umysły, których nikt i nic nie może fedrować, uświadamiam swoją miałkość, zaś swoją Polskę zastaje murowaną, a zostawiam drewnianą. I jakże jest to liche, kruche, aż chce się powiedzieć, wybitnie nadwrażliwe drewno, którego już nie tarany nie muszą przemóc, a bramy zbudowane z tego surowca rozbije w najdrobniejszy pył jedynie powietrze wydmuchane z ust. I cały ten oto mój świat chętnie