Przejdź do głównej zawartości

Królowa karma, czyli delirium tremens na trzeźwo

 Smutne drogi schizofrenii, w Drugim Świecie paradom potępionej psyche przewodzi, bo opętana jest, bo widać wszędzie jej działania, wszędzie jej myśli, wszędzie jej słowa, ona się pyta świata: "czy ma taka cena, że za me trzeźwe delirium tremens ideały goreją w mym umyśle?". Dusza jej nie godzi się ze światem, marzycielskim potokom aż do morza sielankowych wizji pozwala się nieść, bo w nich pocieszenie może odnajdzie, choć dla innych będzie to złudzenie przerażające, złudzenie, przywdziane w bratki, róże i lawendy, a tak naprawdę zgniłe, sfermentowane od codzienności świata. Karmo, jeśli podróżujesz po wyspach i kontynentach tego świata, twój ocean zalewa myśli i uczynki dusz, to zabierz mnie ze sobą na swoje wojaże, otul mnie, do serca gorejącego od ukojenia przygarnij swe zagubione dziecko, bo czas nadejdzie taki, że to ciało znieruchomieje, że to ciało śmierć oddzieli od snu, a może ja znajdę się na innej wyspie, innym kontynencie, choć żyć mogę nadal tu pośród Alp, Karpat i Gór Skandynawskich, choć liter nie będę układał w obrazy, choć obrazy nie spotkają pędzla ani płótna, to może w końcu sięgnę korona najwyższych wieżowców, z samolotami i sterowcami po niebiosach ewolucje będę czynił, bo pióro to cierpienie, bo dłuto to pier****ny znój, bo płótno to samospełniające się proroctwo piekła. Choć liter nie będę układał w obrazy, choć obrazy nie spotkają pędzla ani płótna, to zdobędę nirwanę, zdobędę mokszę, moje myśli nie będą wykrzywione sztuką, moje myśli będą proste od mostów, wiaduktów, finansów, kopalni, laboratoriów i samochodów, moje myśli będą czyste i silne. Karmo, jeśli twój duch kroczy z nami, niech to, co będzie, niech to będzie moją wysłuchaną modlitwą, moją odczynioną medytacją.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Nieskończone podróżowanie, które spokój ostracyzmowi poddaje

  To, co wyrasta w mojej duszy, ten korzeń jak rak toczący się, odbiera soki temu drzewu życia, które ma mnie uspokoić, zaprosić do pałacu mojego umysłu świetliste istoty, które krwawą bitwę obróci w pokojowe przymierze. Gdy czas goni nas, słyszymy na naszym spoconym karku jego ciężki i nierównomierny oddech. Ten neurotyzm ze schizofrenią zmieszany – jak te dwie skonfliktowane strony zaprosić do rokowań, pokazać im te mityczne centrum, w którym bojaźń nie wznieci płomieni urojeń, nie skuje lodem strachu przed odjeżdżającym autobusem czy pociągiem? W tych korzeniach krzyczy milczenie, które nie chce się bać świata, spełnić jego podstawowe oczekiwania, lecz perfekcjonizm drwi ze mnie, może powinienem medytować nad rzeką wrzeszczących lęków, i magiczną sztuczką obrócić tą rzekę w taflę jeziora, które zakryje głębiny mętne od schizofrenicznych orgii, a na jego powierzchni tylko spokój, spokój, który dla mnie może być pozbawiony wszelkich odcieni radości, lecz ten spokój chce na tron myśli

Rzecz o dialogu ze znajomą o imieniu Rzeczywistość

Gdy spoglądam w podniebną toń majowego wieczoru, gdy me oczy się zatapiają w jego ciemnych barwach, jakby ten nieboskłon zalany purpurą, przychodzi czas, by pogodzić się z rzeczywistością, by moja dusza przygotowała się na śmierć za życia, choć ona martwa i obumarła od wielu, wielu lat. Przychodzi czas, by pogodzić się z rzeczywistością, bo moja myśl, mój czyn i moje dzieło nikogo i niczego już nie zmienią, nie ofiarują one światu wartości, która zmieni żelazo w złoto. Nie wierzę już w politykę, nie wierzę już w misję moich wierszy, widzę niesprawiedliwość, której nie zgniotę w swoich rękach, a żaden z bogów ani duchów nie porazi jej haniebnych czynów i myśli ani słupem ognia, ani piorunem, ani morową zmorą czy śmiejącą się śmiercią. Przychodzi czas, by pogodzić się z rzeczywistością, by myśl złą i brzydzącą się niesprawiedliwością powierzyć twórczej sile Welesa, bym z jego mocą pokonał właśnie tą myśl złą i brzydzącą się niesprawiedliwością, bo w żadnych z dzieł, co ludzka ręka wykreo

Imperium odradzającej się śmierci

Nie stąpam po twardej ziemi – cały czas brodzę w bagnie miękkiego światopoglądu, jego brudna i mętna toń woła moje myśli, woła za pewnym gruntem, za Ceroklisem*, by ten grunt wydawał realne plony, soczyste i doskonałe w smaku, lecz cały czas jest on pochłaniany przez tętniący gigantycznym ogniem żar Heliosa**. W mym umyśle chcę mieć swoją twierdzą, zbudowaną z najtwardszego kamienia, a nie ze spróchniałego drewna, którego gnębi notoryczna i nieustępliwa śmierć. Gdy me oczy stykają się z innym oczyma tego świata, gdy słowno-liczbowy sygnał nadaję w eter jakby radiostacja, gdy sygnał ten odbierają cudze umysły, których nikt i nic nie może fedrować, uświadamiam swoją miałkość, zaś swoją Polskę zastaje murowaną, a zostawiam drewnianą. I jakże jest to liche, kruche, aż chce się powiedzieć, wybitnie nadwrażliwe drewno, którego już nie tarany nie muszą przemóc, a bramy zbudowane z tego surowca rozbije w najdrobniejszy pył jedynie powietrze wydmuchane z ust. I cały ten oto mój świat chętnie