Gdy patrzę w słońce,
widzę w nim oblicze Swaroga, który radość bez ograniczeń niesie
memu ciału zmarniałemu od szaroburych chmur Dodoli. Lecz też, gdy
kieruję swe oczy w tarczę gwiazdy, odległej od nas o 150 mln km,
zastanawiam się nad moim bytem w Jawii. Moje myśli krążą
zawzięcie wokół pytania: gdzież sens mego życia na ścieżkach
Jawii, gdzież mój duch, przybyły z Wyraju, krainy poza namacalną
materią? Twarzą w twarz stoję z personami, które są mymi
towarzyszami. Są mym kręgiem boskim, świętym gajem i chramem mego
życia. Lecz ich w mocnych posągach nie potrafię znaleźć światła,
w które moja dusza się odzieje. Mówią poeci, mówią artyści,
mówią działacze społeczni i polityczni, mówią ludzie
nowoczesnego świata: „in varietate concordia” - lecz w
różnorodności nie widzę mej drogi, jednolitość to blaga i
hucpa, ale czy w różnorodności odnajdę braterską duszę? Wciąż,
na złość mi, jej odnaleźć nie mogę – i dlatego czarna rzeka
smutku niby powódź zalewa me myśli, Wielki Zielony Las obrócony w
Mroczną Puszczę, pędzel melancholijnej czarnej żółci
polichromię zielono-żółto-pomarańczowo-błękitną zamalowuje.
Człowiek stadnym zwierzem, tak inteligentnym, kreatywnym, jakby król
królów tego świata, a jednak naturę ma wciąż zwierzęcą. I ja
jestem stadnym zwierzęciem, lustrzanego stada poszukuję na przekór
mnie, na przekór barierom Ziemi. Stada lustrzane odnajduję tu i
tam, lecz te lustra fantazyjne zniekształcają mój umysł, a mój
umysł zniekształca te lustra. I jak krętą drogę nad przepaścią
wyprostować? Jak i czym przepaść zimną i skalistą wypełnić?
Czy do mych dalekich zmysłów dotrze na czas odpowiedź?
To, co wyrasta w mojej duszy, ten korzeń jak rak toczący się, odbiera soki temu drzewu życia, które ma mnie uspokoić, zaprosić do pałacu mojego umysłu świetliste istoty, które krwawą bitwę obróci w pokojowe przymierze. Gdy czas goni nas, słyszymy na naszym spoconym karku jego ciężki i nierównomierny oddech. Ten neurotyzm ze schizofrenią zmieszany – jak te dwie skonfliktowane strony zaprosić do rokowań, pokazać im te mityczne centrum, w którym bojaźń nie wznieci płomieni urojeń, nie skuje lodem strachu przed odjeżdżającym autobusem czy pociągiem? W tych korzeniach krzyczy milczenie, które nie chce się bać świata, spełnić jego podstawowe oczekiwania, lecz perfekcjonizm drwi ze mnie, może powinienem medytować nad rzeką wrzeszczących lęków, i magiczną sztuczką obrócić tą rzekę w taflę jeziora, które zakryje głębiny mętne od schizofrenicznych orgii, a na jego powierzchni tylko spokój, spokój, który dla mnie może być pozbawiony wszelkich odcieni radości, lecz ten spokój chce na tron myśli
Komentarze
Prześlij komentarz